O muzycznych szczytach i muzycznych korzeniach, o śpiewających studentach, złotych ustach i rodzinnych relacjach opowiada prof. UwB Edward Kulikowski, który od 45 lat prowadzi Chór UwB. – Czasami pytam swoich chórzystów, czy ja przypadkiem nie powinienem już przestać prowadzić chóru, bo jestem człowiekiem, który ciągle coś od tych ludzi chce. I wtedy dostaję taką oto odpowiedź: gdybyśmy nie chcieli, to byśmy nie chodzili – opowiada maestro.

45 lat dyrygowania, słuchania, śpiewania, spotkań z publicznością, wyjazdów. Pewnie nie zawsze było łatwo, ale satysfakcja z prowadzenia z sukcesami Chóru Akademickiego Uniwersytetu w Białymstoku musi być ogromna.

Dr hab. Edward Kulikowski, prof. UwB, dyrygent Chóru Akademickiego Uniwersytetu w Białymstoku: Pytanie, czy satysfakcja. Na pewno miałem ten przywilej i to szczęście, że spotkałem w swoim życiu grupę ludzi, których dziś określa się mianem pozytywnie zakręconych. Nie wszyscy studenci są bowiem otwarci na propozycję śpiewania w chórze w wymiarze półzawodowym, gdzie trzeba systematycznie chodzić na próby, bo inaczej nie zdąży się zrobić programu. Jeśli jednak dany student do nas dołączy, to po jakimś czasie widzi, że to co robimy ma sens. A jak chórzyści to widzą, to dyrygent tylko utwierdza się w tym, że to co robi ma jakąś wartość. Uważam, że śpiewanie w zespole ma wartość, którą w ogóle trudno opisać. Najistotniejsze w spotkaniach naszej grupy jest to, że ciągle poznajemy nowe trendy w muzyce, a z drugiej strony chcemy tworzyć coś, co jest pewną tradycją kultury, mam tutaj na myśli także tę kulturę duchową, bo muzyka oddziałuje na nasze emocje. Jednocześnie powstają silne, koleżeńskie więzi, które trwają przez wiele lat. Więc – czy mam satysfakcję? Można powiedzieć, że tak, ponieważ chór to nie tylko materia dźwiękowa, to także przyjaźnie, rozwój, poznawanie nowych ludzi. Oczywiście, w ciągu tych 45 lat były też momenty trudne, pojawiały się wątpliwości, czy zespół przetrwa. Ale dzięki Opatrzności Bożej przetrwał.

Może także dzięki dyrygentowi…

– Być może. Dyrygent to jest takie stworzenie, które musi mieć w sobie optymizm. Trudne chwile są wtedy, gdy w chórze nie pojawia się nowy narybek albo pojawia się i szybko rezygnuje z tej pracy. Przyznaję, były momenty, gdy myślałem, że tego nie da się już dalej pociągnąć, bo bardzo ważna jest ta siła witalna. Jeśli nowi studenci nie zasilą tych, którzy śpiewają dłużej, to możemy naturalnie w pewnym sensie nie wytrzymać. Na szczęście nowi studenci są.

Jak to się stało, że absolwent Akademii Muzycznej im. F. Chopina w Warszawie i Podyplomowego Studium Chórmistrzowskiego Akademii Muzycznej w Bydgoszczy trafił do Filii UW w Białymstoku i w 1977 roku przejął chór akademicki?

– Jak człowiek kończy studia, to poszukuje swego miejsca. Białystok w tamtych czasach, o których tutaj mówimy, właściwie nie miał akademickich tradycji śpiewania, poza chórem Akademii Medycznej, który już istniał. Pozostałe uczelnie nie miały tej formy działalności. Natomiast w Polsce ten ruch akademickiego śpiewania pączkował. Myśmy wpisali się w ten ogólnopolski trend. Tutaj oczywiście istotną rolę odegrał pan dr Stanisław Malewski, który pracował na uczelni i był głównym sprawcą całego zamieszania. Zajął się sprawami organizacyjnymi, wydeptując pewne ścieżki, żeby zainicjować powstanie chóru. Oczywiście warto tu wspomnieć o pierwszym dyrygencie Jerzym Śródkowskim, który po roku zrezygnował. Wiadomo, że początki są zawsze trudne i – wbrew oczekiwaniom młodych ludzi – nie odnosi się natychmiastowych sukcesów.

To jakie były początki?

– Zespół rozpoczynał działalność z czterema partyturami. Tyle miał w swojej szafie. Gdyby pani teraz zajrzała do naszej siedziby, to by pani zobaczyła, ile tych partytur się pojawiło. Gdy Jerzy Śródkowski zrezygnował, pan dr Malewski powiedział do mnie: może byś to wziął. W pewnym sensie trafił w moje marzenia. Kiedy jeszcze studiowałem, zawsze podziwiałem guru chóralistyki polskiej – prof. Stefana Stuligorsza, który prowadził chór chłopięco-męski i wędrował z nim po całym świecie. I tak sobie myślałem, że też chcę być człowiekiem, który zrobi coś ciekawego i będzie wędrował po świecie.

I to się Panu udało.

– Poznawanie świata było tym magnesem, który powodował, że w niektórych latach mieliśmy nawet 100 chórzystów. To już dość potężna grupa studentów, która nie tylko chciała śpiewać, ale miała też marzenia, żeby zobaczyć inny świat. I myśmy te marzenia realizowali, choć zawsze z wyjazdami były pewne problemy. Na naszej uczelni nie ma menadżera zespołu (może w przyszłości uda się to zmienić?), który o wszystko zadba. Sami musieliśmy załatwiać formalności, choć zawsze mogliśmy liczyć na przychylność rektorów.

Wróćmy do Pana muzycznych korzeni. Jak to się wszystko zaczęło? Pamięta Pan może jakieś szczególne momenty z dzieciństwa?

– Wiadomo, że z dzieciństwa pamięta się tylko fragmenty. Ja zawsze bardzo lubiłem muzykę, zwłaszcza tę, którą słyszałem na wsi, a później bawiłem się w dyrygenta. Zbierałem swoich kolegów – rówieśników, konstruowaliśmy instrumenty, a ja dyrygowałem. Tak to musiało być.

W wieku 9 lat rozpoczął Pan naukę gry na skrzypcach w Kutnie, czyli daleko od domu, bo pochodzi Pan z Białostocczyzny…

– I tego nie żałuję.

Potem skrzypce wyparła dyrygentura?

– Każdy muzyk musi w swoim życiu trochę grać i gra. Instrumentu nie odkłada się jak przeczytaną książkę, choć jak wiemy, nawet do przeczytanej książki czasem się wraca. Natomiast nie jestem wybitnym skrzypkiem. Z dzisiejszego punktu widzenia wiemy, że naukę gry na instrumencie trzeba rozpoczynać w jeszcze młodszym wieku niż 9 lat.

Utwory oratoryjne, religijne, a capella (w tym utwory religijne, kolędy i pastorałki, rozrywkowe, polskie utwory patriotyczne, pieśni ludowe i inne). Wachlarz repertuarowy chóru jest bardzo szeroki.

– To jest właśnie specyfika zespołu akademickiego. Nie można zamknąć się w jednym nurcie.

Wspomniała pani o programach oratoryjnych. Są to w pewnym sensie muzyczne szczyty. Otóż, będąc w chórze, realizuję swoje marzenia, ale również marzenia chórzystów, bo kiedy ludzie przychodzą do zespołu, to zazwyczaj mają swoje marzenie. Chcą np. wystąpić z orkiestrą w sali filharmonii i wykonać Requiem Mozarta, czy Verdiego. Pamiętam, jak mówili do mnie: szefie, żeby tak zrobić Requiem Mozarta – odpowiadałem „Jezu…”. Bo to są właśnie te muzyczne szczyty. Co najważniejsze – moje i chórzystów marzenia zazwyczaj się spełniają. Wykonaliśmy ponad 30 dzieł z orkiestrą: Haendla, Bacha, Mozarta, Beethovena, Verdiego, Pucciniego, czy nieżyjącego już polskiego kompozytora Kilara. Programy oratoryjne dają chórowi wiele satysfakcji.

Wykonywaliśmy też muzykę rozrywkową, ale okazjonalnie. Dlaczego? Bo jeśli chodzi o ten rynek, to chór nie przebije tego, co jest w mass mediach: studio nagrań, orkiestra, soliści, zaawansowana technologia… Gdyby chodziło o samą warstwę dźwiękową, to pewnie moglibyśmy się bronić. Jednak nie należy na tym budować przyszłości zespołu.

Ilu chórzystów przewinęło się przez te 45 lat?

– Nie jestem tak dobrym statystykiem, by to dokładnie określić. Myślę, że około tysiąca.

Są chórzyści, którzy szczególnie zapadli Panu w pamięć?

– Oczywiście. Było i jest wiele osobowości. W tych trudnych czasach szczególnie wspominam tych, którzy już odeszli i to w dość młodym wieku. Niektórzy mieli 20, czy 30 parę lat.

Ma pan w swoim zespole chórzystów, którzy są z Panem już kilkadziesiąt lat?

– Jest wielka grupa chórzystów z ponad 20-letnim stażem. Mamy osoby, które kończą studia i śpiewają dalej.

Chórzyści mówią, że zbudował pan tak zgrany zespół, że niektórzy czują się jak w rodzinie. Pan profesor też ma takie poczucie?

– Z rodziną czasem bywa różnie (uśmiech). Miło mi, że jest taka opinia, że chór to rodzina.

Natomiast w rodzinie też obowiązują pewne zasady. W naszej – na całe szczęście – obowiązują odpowiednie zasady. Nie przekraczamy granic, których nie wolno przekraczać. Czasami pytam swoich chórzystów, czy ja przypadkiem nie powinienem już przestać prowadzić chóru, nie dlatego, że nie chcę, tylko, zresztą do dzisiaj mam takie rozterki, że jestem człowiekiem, który ciągle coś od tych ludzi chce. Przecież oni mają swoje życie, rodziny, inne obowiązki. I wtedy dostaję np. taką oto odpowiedź: gdybyśmy nie chcieli, to byśmy nie chodzili.

To jeszcze nawiążmy do tej chóralnej rodziny. Jaką jest Pan głową rodziny: wymagającą czy łagodną?

– Zdarzają się w rodzinie sytuacje, że tatuś lub ktoś inny powie: tak nie należy robić. Natomiast na samej dyscyplinie, ciągłym pouczaniu nie zbuduje się zespołu. Dlatego trzeba być i wymagającym, i współczującym. Trzeba rozumieć, że ta druga osoba może mieć słabszy dzień albo ma inne problemy. Myślę, że jakoś udało mi się to wypośrodkować.

Najlepszym dowodem jest 45 lat zespołu pod pana batutą. Na stronie internetowej Chóru jest zakładka Złote Usta, a w niej wspaniałe cytaty: „Gdybym to ja był Matką Boską to bym wam dał popalić za takie śpiewanie”; Czy ja mogę tylko sopran z altem przelecieć?”; Soprany! Bezoddechowo!”; „Dochodzą głosy imitujące”; „Soprany i alty już zaczęły ze mną chodzić, a chłopcy dalej opornie”… Przyznaje się Pan do tych cytatów?

– Ja nie wiem, czy mogę się przyznać. Z chwilą, kiedy człowiek staje za pulpitem, to nie zawsze panuje nad tym, co mówi. Czasem sformułuje coś zgrabnie, czasem niezgrabnie, ale to jest pewien wyraz emocji, które w danym momencie odzywają się w człowieku. Są to odruchy niekontrolowane, natomiast moi chórzyści, o czym dowiedziałem się później, moje niekontrolowane wypowiedzi notują i wykorzystują (uśmiech).

Trudno nie zauważyć, że muzyka i dyrygentura to Pana największe pasje. Czy znajduje Pan czas także na inne hobby?

– Największą pasją faktycznie jest muzyka, ona zabiera mi najwięcej czasu. Jeśli chce się coś osiągnąć, to ciągle trzeba myśleć – co dalej. Natomiast w wolnej chwili lubię obejrzeć dobry film, jestem też kibicem – ale nie szalonym – reprezentacji Polski w piłce nożnej, czy siatkówce. Może nie wszyscy o tym wiedzą, ale w chórze są też osoby z „piłką za pan brat”, które kibicują gorąco Jagiellonii Białystok. Kiedyś nawet nagraliśmy hymn białostockiej drużyny. To było wtedy, gdy Jagiellonii groziło mistrzostwo Polski. Usiadłem do fortepianu, zrobiłem opracowanie na chór męski, poszliśmy do Polskiego Radia i nagraliśmy ten utwór. W wolnej chwili, choć na to mam mało czasu, lubię jeździć po świecie.

A bywał Pan na ślubach swoich chórzystów? W końcu ponad 20 małżeństw zostało zawartych między chórzystami UwB.

– To następna tradycja chóralna. Jesteśmy nie tylko na ślubach zawartych pomiędzy naszymi chórzystami, ale staramy się być na każdym ślubie chórzysty, zwłaszcza w Białymstoku, choć zdarzały się nam nawet śluby wyjazdowe. Swoim chórzystom zawsze powtarzam, że jeżeli masz kogoś poznać na całe życie, to nie w pubie, tylko lepiej w chórze.

I o tym powinni pamiętać nasi studenci. Poza tym chór to nie tylko małżeństwa, to także przyjaźnie, dobre grupy znajomych.

– Oczywiście. Właściwie można byłoby napisać książkę o tych dobrodziejstwach, które mogą dotknąć studenta, jeśli się odważy przetrwać przynajmniej rok w zespole. Notabene, sami chórzyści podkreślają, że najpiękniejsze chwile, które spędzili na studiach, zawdzięczają chórowi. Powstają tu niesamowite więzi na wiele lat. Oczywiście tworzą się grupy, podgrupy, jak w każdej społeczności. W naszym zagonionym świecie człowiek często staje się samotnikiem, ma wiele rozterek. Chór jest taką instytucją, w której można się czuć dobrze, czuć się dowartościowanym.

45 lat to wiele cennych nagród, odznaczeń. Trochę to brzmi jak podsumowanie, natomiast na podsumowanie jest za wcześnie, dlatego zapytam o chóralne plany na najbliższą przyszłość.

– Mamy w tym roku zamiar spotkać się ze swoimi byłymi chórzystami, a w czerwcu wystąpić z jubileuszowym koncertem. Chcemy z orkiestrą i solistą przygotować mszę jazzową – mszę na niespokojne i niepewne czasy. Czyli: działamy.

Rozmawiała: Marta Gawina (Dział Promocji UwB), fot. UwB

Tagi: