Miłością do koni zaraził się od ojca, który był współzałożycielem pierwszego Związku Hodowców Koni Sokólskich. W latach 90. miał największą stadninę koni zimnokrwistych. Dziś w jego stadninie jest już tylko kilka sztuk, ale to wciąż najlepsze sztuki.
– Od dziecka lubiłem konie. Jak byłem małym chłopcem, potajemnie zakradałem się do stadniny, żeby sobie na nie popatrzeć – przypomina Czesław Białous ze Szczuk, wsi pod Janowem.
Historia jego pasji sięga minionego wieku. Jego tata, Stanisław Białous, jeszcze przed wojną został współzałożycielem Związku Hodowców Konia Sokólskiego. Do Szczuk przybył on w przystępach w 1951 roku. Przyprowadził ze sobą ogiera i cztery klacze. W tamtych czasach koń pełnił funkcję ciągnika i samochodu. Dwa w jednym. Ojciec pana Czesława na początku hodował tylko kilka koni, na potrzeby gospodarstwa. Już wtedy te zwierzęta fascynowały jego syna. Pierwszy raz wierzchem mały Czesio przejechał się mając 7 lat. I połknął przysłowiowego bakcyla. Konie towarzyszyły mu przez kolejne sześćdziesiąt lat.
– Pamiętam do dziś ten moment, gdy tata pierwszy raz posadził mnie na konia. Choć byłem jeszcze dzieckiem, od tamtej pory bez przerwy pomagałem mu w stadninie – wspomina pan Czesław.
Uczył się postępowania z tymi zwierzętami. Bo nawet najspokojniejszy koń może nagle kopnąć i doprowadzić do tragedii. A doświadczony hodowca musi umieć obejść się ze zwierzęciem tak, aby nie zrobiło mu żadnej krzywdy.
– Nigdy podchodząc do konia nie okazuję strachu, bo zwyczajnie się go nie boję – tłumaczy pan Czesław.
A trzeba tu podkreślić, że był naocznym świadkiem zdarzenia, w którym klacz zabiła człowieka.
– To było na przeglądzie koni u sąsiada. Ten człowiek, który zginął, siedział na kamieniu. Nieopodal niego stała klacz, wokół której biegało źrebię. Kobyła chcąc dotknąć zadem źrebaka, trafiła w tego człowieka. Uderzyła go w głowę. Kopnięcie było tak silne, że mężczyzna nie miał żadnych szans na przeżycie. Zmarł w drodze do szpitala – opowiada.
Widział też wiele innych, niebezpiecznych sytuacji, ale podchodząc do swoich koni, stara się nie wymyślać żadnych czarnych scenariuszy. Bo dobrze zna ich naturę.
– Każdy koń jest mniej lub bardziej strachliwy. Ale jego niepokój znika, kiedy spotyka się z obecnością łagodnego człowieka. Najlepiej zbliżając się do niego, uprzedzić go głosem, wypowiadając zawsze te same słowa, które zwierzę już zna. Najlepiej wymawiać jego imię – tłumaczy hodowca.
Pan Czesław, kiedy przejął gospodarstwo po swoim ojcu, zaczął powiększać hodowlę koni. W latach 90. miał największą stadninę konia zimnokrwistego typu sokólskiego w dawnym województwie białostockim. Było w niej ponad 30 sztuk zwierząt. Wtedy też zaczął organizować zbiorowe badania klaczy.
– Ściągałem znanego lekarza weterynarii, który raz w miesiącu przyjeżdżał do Szczuk na badania klaczy. Zjeżdżali się wtedy do mnie hodowcy z całej okolicy – opowiada z dumą.
Te spotkania były ważnym wydarzeniem w całej okolicy.
On koniom poświęcił właściwie całe swoje życie. Za ich hodowlę zdobył rozmaite nagrody, osiągając na tym polu najwyższe wyróżnienia.
– Najważniejsza dla mnie była nagroda Ministerstwa Rolnictwa, Leśnictwa i Gospodarki Żywności, którą otrzymałem w 1994 roku za osiągnięcia w hodowl – przyznaje.
A osiągnięcia ma niemałe. Jego ogiery zdobyły na wystawach koni zimnokrwistych tyle wyróżnień, że nie sposób je wszystkie wymienić.
– Tak naprawdę każdy może mieć konia, ale hodowlane są tylko te z rodowodem. Wszystkie klacze muszą być wpisane do tzw. księgi głównej. To oznacza, że muszą mieć oboje rodziców rasy zimnokrwistej – tłumaczy pan Czesław.
Ogier też musi przejść przez specjalną komisję, która oceni, czy będzie nadawać się do krycia klaczy. Jeśli na specjalnej aukcji nie otrzyma wymaganych 79 punktów, nie nada się do rozrodu. Wtedy taki koń zwykle przeznaczany jest na ubój.
– Ogiery otrzymują punkty m.in. za budowę głowy czy nóg. Moje zwykle osiągają wymagany próg punktowy – z dumą podkreśla hodowca.
Mieszkaniec Szczuk w całej okolicy słynie nie tylko z hodowli, ale też z ujeżdżania zwierząt. Hodowcy mówią, że o tej sztuce można napisać książkę.
– To bardzo trudne i szalenie niebezpieczne. Nie jestem w stanie nawet przypomnieć sobie wszystkich upadków, jakie zaliczyłem przy próbach ujeżdżania – tłumaczy Jarosław Sobolewski, inny hodowca koni. – A pan Białous nie ma z tym najmniejszego problemu. Nie wiem jak on to robi, ale nie widziałem, żeby jakiś koń kiedyś go zrzucił lub poturbował. Pan Czesław jest dość drobnej postury, więc musi mieć jakiś niezwykły dar do tych zwierząt.
– Po prostu siadam na konia i jadę. Tyle – żartobliwie komentuje swoją niezwykłą umiejętność pan Czesław. – Koń musi pojechać w zaprzęgu i dać się osiodłać. I u mnie nie ma innej możliwości. Najpierw rozpieszczam go cukrem. Bo to właśnie cukier pomaga w oswajaniu tych zwierząt. To smakołyk, na które wszystkie konie chętnie się łaszą.
Pan Czesław ma 65 lat. I podkreśla, że z racji wieku, nie jest już w stanie utrzymać tak dużej stadniny, jak kiedyś. Teraz ma tylko kilka sztuk. Ale jego konie na aukcjach wciąż zdobywają najwyższe noty. Są wizytówką gminy. Kiedyś jego bryczką jeździł nawet Adam Dobroński, ówczesny minister, który gościł na lokalnej imprezie w Janowie.
– Konie to bardzo wdzięczne zwierzęta. Zdarza mi się, że po prostu zatrzymuję się przy nich i patrzę. Obserwuje jak się zachowują, jak poruszają. Takie doświadczenie polecam każdemu. Uspokaja – zachęca.
Ewa Bochenko