Wanda Kursa z Korycina, jako mała dziewczynka, mieszkała w pobliżu byłego niemieckiego nazistowskiego obozu na Majdanku. Obok jej domu ostatni raz przed drutami obozu zagłady zatrzymywały się bydlęce wagony wypełnione ludźmi. Dla większości z nich to był ostatni pociąg.

Jako mała dziewczynka Wanda Kursa codziennie widziała pociągi, które transportowały więźniów z różnych krajów Europy do jednego z najstraszliwszych obozów śmierci. Skąd się wzięła w Korycinie? Tu zamieszkał jej wnuk. A ona razem z nim. Miała sześć lat, gdy liniami kolejowymi, biegnącymi tuż przy posesji jej domu, zaczęły przejeżdżać transporty do Majdanka. Właściwie to w miejscu jej zamieszkania był ostatni przystanek tych transportów. Kobieta dziś ma 88 lat, ale o wydarzeniach sprzed ośmiu dekad opowiada tak, jakby wydarzyły się wczoraj.

– Mimo że minęło tyle lat, ciągle pamiętam ręce wyciągnięte przez szpary w bydlęcych wagonach i rozpaczliwe wołanie o wodę, które dobiegało z ich wnętrz. My nie mogliśmy zrobić nic, te wagony były tak obstawione niemieckimi żołnierzami, że nie było możliwości by jakkolwiek pomóc ludziom w nich upchniętym, którzy niewątpliwie znali cel ich ostatniej podróży – wspomina ze łzami w oczach kobieta.

Przyznaje, że miała wtedy tylko kilka lat, ale rozumiała, jaki jest cel podróży i co się dzieje w obozie. Tego nie dało się nie zauważyć. Niemal na jej oczach tysiące ludzi zamieniało się w popiół.

– Kiedy z kominów krematoriów zaczynał wydobywać się dym i towarzyszący temu potworny smród, w okolicy nastawała cisza. Taka przerażająca. I choć to powtarzało się ciągle, nikt się do tego widoku nie przyzwyczaił. Nikt nic nie mówił. Wszyscy spuszczali głowy. Każdy się bał, że któregoś dnia może spotkać go taki sam los. Bo nikomu nie trzeba było tłumaczyć, co oznaczają kłębiące się chmury strasznego dymu. Patrząc w niebo, wiedziałam o tym, że właśnie palą się ludzie. To jest dziś trudne do wyobrażenia – przywołuje w pamięci kobieta.

Zapytana o to, czy miejscowi wspierali więźniów, odpowiada, że z jej rodzinnej wsi nie, bo nie mogli. Obóz był rozległy i od strony jej miejscowości nie dało się do niego podejść. Poza tym, większość żyła w panicznym strachu. Nikt nie chciał tam trafić, podejście do obozowych zasieków w nieodpowiednim miejscu mogło skończyć się nie tylko znalezieniem się za drutami, ale i śmiercią. SS-mani nie żałowali kul. Pani Wanda podkreśla jednak, że ta pomoc do więźniów docierała. Tam, gdzie można było niezauważonym przez SS-manów przerzucić przez druty jakieś jedzenie.

– To wymagało odwagi. Mimo wszystko nie brakowało śmiałków chcących pomóc wygłodniałym.

Pani Wanda o tym fragmencie swego życia chętnie opowiada. Chce, by nie odszedł w zapomnienie. Była nawet w korycińskiej szkole. Uczniowie wtedy, aby zrozumieć choć odrobinę obozową rzeczywistość, spróbowali warzywa, stanowiącego główny składnik pożywienia więźniów. Ale nie tylko ich, bo jak wspomina starsza pani, żywili się nią wszyscy. Była to brukiew.

– Oczyszczona i odpowiednio przygotowana jest smaczna. Ale w obozie nikt jej obróbką się nie przejmował. Brukiew była dodatkiem do zupy ze zgniłych ziemniaków, wydawano ją więźniom na obiad. Porcja wynosiła trzy czwarte litra brei nienadającej się w normalnych warunkach do spożycia. Przez wyjątkowo małe racje żywieniowe, pozbawione niezbędnych do życia składników odżywczych, ogromna liczba więźniów skazana została na wyniszczenie poprzez chorobę głodową. Trzeba tu jeszcze dodać, że oni bez względu na pogodę ciężko pracowali przy ciągłej rozbudowie obozu. Inni trafili do komór gazowych – opowiada seniorka.

Samego momentu powstania obozu nie pamięta, za to doskonale w jej głowie wyryły się obrazy z chwil, w których Niemcy „czyścili” teren z ludności żydowskiej. Było to krótko po uruchomieniu miejsca kaźni. W tamtych czasach Żydzi żyli obok Polaków i byli ogromną nacją. Ona miała przyjaciółkę – Żydówkę, z którą lubiła się bawić. Dzieciom nie robiło różnicy, kto w jakiego boga wierzy. Ich przyjaźń skończyła się w kilka chwil, kiedy w okolicy pojawili się uzbrojeni SS-mani. Nie zdążyła się z nią pożegnać. Jej matka ostatni raz przybiegła do domu, w którym mieszkała mała Wanda i z przerażającym szlochem powiedziała, że już chyba więcej się nie zobaczą. I tak było, ona i jej córka krótko po tym wydarzeniu spłonęły w jednym z krematoryjnych pieców. Z wiedzy pani Wandy bowiem wynika, że nie trafiły do getta, tylko wprost do gazowej komory.

– Dziś młodsze pokolenia może i wiedzą czym były obozy zagłady, ale nie zdają sobie sprawy co tam się działo, jak okrutnie traktowano wtedy ludzi. Mając w głowie te straszliwe wspomnienia, całe życie miałam w sobie mnóstwo pokory. Szanowałam jedzenie, moją wolność. Oby nikt nigdy już nie musiał tego przechodzić – podkreśla starsza pani.

Ewa Bochenko

Tagi: