Dobiega końca ten dziwny rok, który sprawdzał wszystko, co nam bliskie. Zweryfikowaliśmy co i jak kochamy, nadaliśmy sens życzeniom „zdrowia”, rzucanym czasem ot, tak sobie. Sprawdziliśmy wartość naszej pracy i kontaktów międzyludzkich. I chyba niektórzy ponownie przyjrzeli się słowu „przyjaciel”, dziękując za to, że ktoś serdeczny i bliski jest obok. Pandemia sprawiła też, ze dwóch przyjaciół sprzed czterdziestu lat zdecydowało się dokończyć książkę o pasji grania w piłkę nożną. Zwłaszcza, że obaj patrzą na nią z takim samym uczuciem: jako praktyk i jako teoretyk.

Tomasza Frankowskiego przedstawiać nie trzeba: nasz najlepszy piłkarz, reprezentant Polski, czterokrotny król strzelców polskiej ekstraklasy, w której strzelił łącznie 168 goli, stając się jednym z najskuteczniejszych graczy ligi. Znany pod pseudonimami „Franek” lub „Franek, łowca bramek”. I Piotr Wołosik – dziennikarz Przeglądu Sportowego i wielu innych gazet, uśmiechnięty i napełniony życzliwością, merytoryczny i rozumiejący prawa sportowej walki kumpel z podwórka.

– Nasze koleżeństwo jest niezwykłe – śmieje się, gdy zapraszam ich do radiowego studia.

Piotr idzie pierwszy, Tomasz w ślad za nim. W początkach rozmowy będzie podobnie. Pewnie piłka uczy powściągliwości, a długoletnia znajomość każe czasem grać pierwsze skrzypce, zanim główny bohater oswoi się z miejscem, pytaniami, nieznaną kobietą za mikrofonem.

– Podwórko scementowało tę długą znajomość, a pierwszy raz spotkaliśmy się jako kilkulatkowie.

– Potwierdzam, że poznaliśmy się na początku szkoły podstawowej na osiedlu Piasta, przez lata podtrzymywaliśmy kontakty bliższe i dalsze, a książka jest tego efektem – przyznaje po chwili Tomasz i mówi, że są tu emocje i historie dziesięciolatków, dwudziestolatków i chłopaków takich jak teraz, po czterdziestce.

Kiedy czyta się tę książkę, widać zażyłość. Może dzięki temu jest tu też sporo bardzo prywatnych historii: surowa mama, pierwsze piwo wypite w młodości, podwędzony baton i pierwsza kara za niesforne zachowanie. No i kluby. Sporo tu opowieści o tym, jak zaczyna się przygodę z piłką nożną i jak to wygląda od środka.

Tomasz odpowiada szczerze, dociskany przez Piotra nie unika odpowiedzi o tym, co trudne. Mówi o wczesnej śmierci ojca, rozczarowaniu, gdy trenerzy nie zabierali go na najważniejsze mistrzowskie mecze. O pasji grania i marzeniach, że zamieszka w Krakowie. No i najważniejszym: powrocie do domu, do północno-wschodniej Polski, gdzie są bliscy i korzenie. Pewnie takiej książki by nie było, gdyby ktos inny chciał ją napisać, bo takie rzeczy mówi się tylko sprawdzonej osobie, wierząc, że nie wykorzysta i nie przekręci informacji.

– Wywiad rzeka – mówi Tomasz i śmieje się, że wykorzystali w tytule przydomek, jaki przylgnął do niego podczas kariery.

Franek, łowca bramek. Nawet najmniejsze dziecko, które interesuje się futbolem, wie, kto to taki.

– Lekka książka familiarna chodziła nam po głowie – zwłaszcza w czasach pandemicznych, trudnych do zniesienia – wtrąca Piotr. – Chciałem odmalować go jako piłkarza bez przywar typowo piłkarskich – bez nałogów, wybryków, zapomnień. Tomek przeszedł swoją karierę w sposób godny, jak przystało na prawdziwego sportowca, a wcale nie jest nudnym człowiekiem. Afer obyczajowych u niego nie znajdziemy, a przecież często to się zdarza w wielkiej piłce. Niektórzy piłkarze wydają książkę, żeby zarobić trochę pieniędzy, bo w trakcie kariery kasa szybko się rozchodzi.

Tu rzeczywiście nie ma wątków o hazardzie, używkach czy sześciu rozwodach. Ale dlatego, że Tomasz Frankowski od lat jest związany z jedną żoną, ma dzieci, jest europosłem. Obaj żartowali, że może warto, dla sprzedaży, podkręcić coś na koniec, ale po co wymyślać zlicytowany dom czy dziecko na boku, skoro to nieprawda?

To nie jest fantastyka, na pewno, więc pytam, czy takich historii naprawdę nie było. Jak unikać kontrowersji? Jak zostać wiernym swoim ideałom? Po prostu – trzeba oddzielić grubą kreską młodość, w której zdarzało się wiele niemądrych rzeczy i wziąć odpowiedzialność za swoje życie.

– Nasi recenzenci też mówią, że nie pominęliśmy żadnego ważnego momentu w tej książce. Jest nawet o epizodzie w lidze japońskiej i brawach od kibiców nawet przy przegranym meczu 0:3. Nigdy potem, w żadnej lidze, nie dostałem braw po porażce – przypomina Tomasz, dodając, że za zwycięstwo dostawali dwa i pół tysiąca dolarów premii. Ale grał tam tylko półtora miesiąca, więc nie obłowił się, o nie.

A jak się to wszystko zaczynało? Jagiellonia Białystok otworzyła mu drzwi, gdy miał dziesięć lat. Dzięki trenerowi Mojsiuszce i Kalarusowi rozwinął skrzydła i po dziewięciu latach grania w młodzieżówce wyjechał w świat.

– Klamrą spiąłem to, że przyjechałem do Białegostoku na koniec kariery, chciałem tylko zawiesić buty na kołku, a przecież jako kapitan drużyny osiągnąłem z nią największy sukces klubu w historii. Żal było kończyć, trybuny niosły, nogi pozwalały, więc grałem tu kolejne cztery lata na cześć i chwałę Jagiellonii Białystok. To miasto jest takim dopełnieniem całej kariery sportowej. Ona mogłaby być bogatsza w innych rejonach czy zakątkach świata, ale zostałem wierny Białemustokowi.

– A pamiętasz początki? – przerywa Tomkowi Piotr.

Lata osiemdziesiąte. Cztery tornistry, po dwa na każdą bramkę, blokowiska i rodziców zajętych bardziej sobą niż dziećmi. To było takie fajne czuć się wolnym, grać do późnego wieczoru, mimo że nikt o orlikach nie słyszał, a i dobrą piłkę nie tak łatwo było zdobyć.

– Kiedyś zmartwiłeś mnie, na jednym z późniejszych spotkań (mieliśmy obaj już żony), jak powiedziałeś, że razem z Edytą nosicie się z zamiarem osiedlenia w Krakowie. Zmartwiłeś mnie wtedy, bo poczułem, że cię stracę. Tak na wyciągnięcie ręki, bo przecież telefony i messengery są popularne. Ale na szczęście wybrałeś czystsze powietrze u nas, nie na południu Polski.

Tomasz i Piotr śmieją się i widać ogromną zażyłość. Zbliża przeszłość, pierwsze miłości, pierwsze wagary, pierwszy wspólny mecz. Szkoda to stracić ot tak, bo się dorasta. Ale po drodze każdego z nich muszą zdarzyć się i inne miejsca. I Kraków był dla Tomka Frankowskiego siedmioletnim azylem szczęścia.

– Spędziłem tam kilka tłustych lat, miałem przyjemność grać w momencie rozkwitu Wisły Kraków, właściciel klubu Bogusław Cupiał zatrudniał najlepszych trenerów w Polsce, był tam Franciszek Smuda, Henryk Kasperczak, Adam Nawałka, Jerzy Engel, czyli cała śmietanka polskiej myśli szkoleniowej. No i stąd pięć tytułów Mistrza Polski, tylko dwa tytuły wicemistrza, odbierane wtedy jako porażka. To wszystko spowodowało, że planowałem osiąść w Krakowie. W książce nie poruszamy tej anegdoty, że któregoś razu do Wisły Kraków przyjechał Sebastian Sobolewski grać w piłkę. To był wychowanek Jagiellonii, ale on z Płocka przyszedł do drużyny. Świetny piłkarz i też został legendą drużyny. Rozmawialiśmy w pierwszym półroczu i tłumaczyłem mu zalety mieszkania w Krakowie a on tęsknił do Białegostoku. I tak się zdarzyło, że choć ja go namawiałem, wróciłem do Białegostoku, a on zatrzymał się w mieście Kraka.

Tomasz Frankowski wrócił tutaj. Ciągnęły korzenie, wołała rodzina. Wsiąkał w podlaską ziemię i w ostatnim sezonie kariery wspólnie z żoną ustalili, że chcą być bliżej rodziców.

– Tu korków nie ma, puszcza blisko – śmieje się Frankowski i widać, że to była dobra decyzja.

Chociaż Piotr od razu dodaje, że czas, kiedy obserwował karierę przyjaciela w Krakowie, był ciekawy także z innego powodu. Na trybunach siedział wtedy z Janem Nowickim, słynnym aktorem, albo z muzykiem Andrzejem Sikorowskim czy Jerzym Fedorowiczem. To była śmietanka krakowska, która kibicowała swojej drużynie. Wiślacy z krwi i kości. Piłkę nożną, sport dla mas, przenikała też wyższa kultura i nadawała jej sznytu i elegancji.

– No a część tej historii tworzył też mój super kumpel Tomek. I to było najwspanialsze – stwierdza Piotr.

Mnie się w Wiśle Kraków bardzo dobrze grało – dodaje Tomasz. – Bo Wisła i Jagiellonia to były zaprzyjaźnione kluby. Od paru lat jest sporo nieporozumień między nimi, ale tamten czas był wyjątkowy. Mnóstwo kibiców zapraszano do Krakowa. Przyjeżdżali na mecze, na czele z moim bratem. Na stadionie gościli w swoich trybunach, ubrani w barwy jagiellońskie (choć wtedy Jaga była w niższej lidze) i chcieli poczuć trochę adrenaliny, dobrego futbolu. I mieli taką możliwość.

Ta książka ze wspomnieniami powstawała piętnaście lat – życie wymuszało, żeby odkładać ją na później. Miała być gotowa w 2006 roku, przed mistrzostwami świata w Niemczech, na które Paweł Janas nie zabrał Frankowskiego. Od tego też zaczyna się historia, od emocji podczas ogłaszania składu reprezentacji i od wielkiego niedowierzania i rozczarowania. To chyba najbardziej niemiła informacja, jakiej wtedy mógł się spodziewać utalentowany i „strzelny” piłkarz jak Frankowski.

– Przeglądałem prasę, internet, żeby znaleźć choć część odpowiedzi na pytanie, dlaczego mnie nie wziął. Ale wszystkie jego wyjaśnienia szły w złym kierunku – zapisze potem w swojej książce Tomasz Frankowski i doda: – Z Pawłem Janasem spotkaliśmy się potem w 2018 roku, gdy obaj zostaliśmy ekspertami TVP podczas mistrzostw świata w Rosji. Trochę porozmawialiśmy, wybitnie kurtuazyjnie, o pogodzie. O mistrzostwa nie pytałem. Reżyser programu zapytał, czy ma coś zrobić, żebyśmy na siebie nie wpadli. Powiedziałem, że nie. Sprawa jest skończona.

Jednak szkoda, choć teraz rozdrapywanie ran nie jest już potrzebne. A czas musiał minąć, żeby spojrzeć na sprawę z dystansu. Więc do książki wrócili po latach i to czas pandemii sprawił, że dzwonili do siebie albo spotykali się przy winie i ustalali szczegóły. Piotr pytał, podpierając się wycinkami z prasy, których miał pełno, a Tomek odpowiadał, selekcjonując rzeczy ważne i mniej istotne, przypominał anegdoty i zabawne zdarzenia. To był ich sposób na pandemię i jednocześnie przywołanie tego, co tworzyło ich dzieciństwo i młodość. I oczywiście wielki sukces Tomasza Frankowskiego.

Startowaliśmy z dyktafonem, a kończyliśmy z kieliszkiem wina – śmieją się obaj, tłumacząc się z tej autoryzowanej biografii, jedynej jak na razie historii najsławniejszego piłkarza z Białegostoku.

– Pandemia nam pomogła – mówi Tomasz Frankowski. – Bo przecież nie można cały czas sprzątać.

Wszyscy uśmiechamy się do siebie, bo widać dokładnie, że pandemia to nie tylko samo zło. Dzięki niej pisali książkę w spokoju, który zafundował czas izolacji. Mieli też szansę spokojniejszego spojrzenia za siebie. Zresztą, ten powolny rytm pozwolił też nadać lekkości tej publikacji, żeby nie była to książka ani branżowa, ani przesycona mało istotnymi fragmentami dla postronnego czytelnika. Także dla mnie.

Żartujemy sobie, że taksówka z domu Frankowskiego, umieszczonego na skraju puszczy byłaby za droga, gdyby Piotr miał przyjeżdżać do niego tyle razy, ile rozmawiali o piłce nożnej. I że to bardziej pamiątka, ta książka, przecież mamy do czynienia z najwybitniejszym piłkarzem w historii i ważną postacią wśród najważniejszych białostoczan, takich jak Ludwik Zamenhof czy Jerzy Maksymiuk.

Poza tym, jest to spojrzenie najżyczliwszego oka, czyli przyjaciela z podwórka, z dzieciństwa. Dzięki niemu wiemy, że Tomasz Frankowski odmawiał udziału w „Tańcu z gwiazdami”, odwoził swoje dzieci do przedszkola, a najmłodszy syn Xawier, co prawda już nie widział taty na boisku, ale zawsze może odpalić YouTube z najpiękniejszymi golami strzelanymi nogą rodziciela. Że poczucie piłkarskiego spełnienia byłoby możliwe, gdyby udała się przygoda z zagraniczną piłką. Że Frankowski koszulki nigdy nie zdejmował, żeby manifestować radość, ale łzy wzruszenia obficie płynęły, gdy żegnał się z piłką na murawie białostockiego stadionu, w otoczeniu tysięcy kibiców.

Taka historia. Anegdot pada znacznie więcej, ale przecież nie da się spisać ich wszystkich, więc tylko pytam czy grają razem ze sobą, czy tylko rozmawiają przy kieliszku wina. I jak z dziećmi, czy cieszą ich sławni ojcowie znający się jak łyse konie.

– My już jesteśmy grubo po czterdziestce, machają obaj ręką, trzeba uważać na kontuzje i na to, żeby nie wylądować na stole operacyjnym. A chłopcy są w różnym wieku i raczej preferują granie w Fifę na komputerze lub Playstation.

Czas naszej rozmowy dobiega końca. Jest jeszcze jeden wątek tej opowieści: pieniądze.

– Któregoś razu zadzwonili producenci filmu Vinci, polskiej komedii kryminalnej, z pytaniem, czy mogą wykorzystać wizerunek Frankowskiego w filmie. Nie ma problemu – odpowiedział Tomasz. Okazało się, że bohater filmu ogląda mecz, w którym strzelam gola. W komentarzu przewinęli się też Maciek Żurawski i Mirek Szymkowiak. Nasze „role” wyceniono na dwieście złotych.

Pandemiczna rzeczywistość. Może świat jej potrzebował, żeby raz jeszcze stanąć, dokończyć, posegregować? Ile jeszcze takich historii spisano podczas ogólnoświatowej pauzy? Kto, tak jak Tomasz Frankowski i Piotr Wołosik miał ochotę przypomnieć sobie swoje życie? I raz jeszcze zanurzyć w przyjaźni.

Tomasz Frankowski, człowiek, którego nazwisko na zawsze zapisało się w historii Białegostoku – jest bliższy dzięki anegdotom spisanym przez Piotra i tym sympatycznym określeniom innych dziennikarzy: „wszyscy wiemy, że Tomek to tylko udający piłkarza cyborg, prawom i słabościom ludzkiej natury nie podlega”.

Taki jest Franek, łowca bramek. Białostocki mistrz grania w piłkę nożną na najwyższym poziomie.

Wykorzystano fragmenty książki „Franek. Prawdziwa historia łowcy bramek” Tomasza Frankowskiego i Piotra Wołosika. Biblioteka Przeglądu Sportowego 2020.

Dorota Sokołowska

Tagi:

,