Ten dom stoi od dziesięcioleci w Łubnikach, a mieszka w nim długoletni dyrektor Książnicy Podlaskiej, wykładowca akademicki i przede wszystkim słynny poeta – Jan Leończuk. Teraz choruje, ale wspierany jest dobrymi życzeniami i ciepłymi myślami przyjaciół. Mimo trudnej sytuacji ten dom wciąż jest pełen miłości i życzliwości, otwarty na gości i pełen poezji, która fruwa zanurzona w prozie życia.

Łubniki to niewielka miejscowość niedaleko Białegostoku. To stąd pochodzi Jan Leończuk, poeta, autor kilkudziesięciu książek, wieloletni dyrektor Książnicy Podlaskiej, tłumacz i przyjaciel pisarzy. Latem dom Jana tonie w zieleni, a naprzeciwko jest całkiem spory ogród, który uprawia żona Barbara.

Teraz Jan nie wychodzi przed dom, żeby powitać przyjezdnych, choć całe życie to właśnie podwórko i nieodległy budynek z książkami i ogromnym stołem, zdjęciami, drobiazgami uzbieranymi od licznych przyjaciół były dla niego najważniejsze. Poza rodziną, oczywiście, do której tak często wracał w swoich wierszach.

Jan Leończuk choruje pod czujną opieką żony i synów, którzy wspierają ją w pielęgnacji. A przecież jeszcze niedawno kierował największą biblioteką w Podlaskiem, przyjmował delegacje bibliotekarzy zza wschodniej granicy, a imieniny na Jana trwały tu kilka dni. Znamy go też z radia, do którego przychodził co tydzień z najnowszą częścią Zapiśnika. Najpierw, tu, w Łubnikach, pisał o rodzinie, kresowości Białegostoku czy codzienności, a potem swoim mocnym głosem z kresowym zaśpiewem czytał przed mikrofonem swoje zapiski. Radiowe archiwum pełne jest jego głosu, a ślady są już zachowane na zawsze.

Jan, zawsze szarmancki, zamawiał w barze przy Świerkowej pierogi dla tych, którzy z nim przysiedli, i tak gościł wszystkich – nawet jeśli to on był gościem. Mocnej postury, krzepki, zwalisty, ale z łagodnym spojrzeniem. I zawsze skory do żartu.

Odwiedziłam Jana w tym roku. Razem z przyjaciółką rodziny wybrałam się do Łubnik na imieniny. Poeta czekał na nas, cieszył się z wizyty. Ale pierwsza na powitanie wyszła Barbara, serdeczna i ciepła.

– Prawdziwy mężczyzna ma co prawda wybudować dom, zasadzić drzewo, mieć syna, ale to kobieta wnosi we wszystko ducha – śmiał się zawsze Jan Leończuk.

Dom, w którym mieszka, ma kilkadziesiąt lat i jest rodzinnym gniazdem. Zawsze tak było, że na gruzach starego lub tuż obok budowało się kolejny, nowy dom.

– To testament – podkreślał zawsze poeta.

Tak powstał dom w ogrodzie, z werandą i gankiem. Kiedy wchodzi się do niego, nawet we wnętrzu widać zieleń, bo wielkie okna wychodzą na ogród i stare drzewa. To było ulubione miejsce Jana Leończuka, kiedy mógł jeszcze wstawać z łóżka. Przestrzeń kontemplacji, w otoczeniu tego, co istotne. Uwagę przyciąga krzyż zwieziony do domu z rozdroża. Krzyż przekroczył już sto lat, postawiono go w 1908 roku w intencji zdrowia, miał chronić ósme dziecko w rodzinie Leończuków, bo wcześniejsze pociechy umierały.

– To był krzyż mojego ojca, rósł z nim i bardzo był związany. Kiedy runął, tato mocno zachorował. Więc pilnowaliśmy w czasie burzy, czy się nie chwieje i wkopywaliśmy go dosyć głęboko. Po śmierci taty wzmocniliśmy i przetrwał – uśmiechał się Jan opowiadając tę historię.

Krzyż przez długie lata stał obok i inspirował poetę. Powstało wiele wierszy o tym, że symbol śmierci jest trwalszy niż życie.

Zmarli żyją. W poezji Jana Leończuka, w krzyżu sprzed lat, ławeczce, na której siadała mama poety. W westchnieniach, kiedy podnosi się głowę w górę, tak jakby mieli tam swoje niebieskie mieszkanie.

– Żyją i patrzą na tych, co zostali – Jan Leończuk zawsze podkreślał, że widzi szparę między tym i tamtym światem, zasznurowaną prowizorycznie, bo zmarli często rozciągają ją, zaglądając do dawnego życia. – Ja też będę tu zaglądać – uśmiechał się oprowadzając po domu, kiedy jeszcze mógł chodzić – zaglądać także do ogrodu i przysiadać w cienistym miejscu, przy starych drzewach.

W domu, do którego nie może już zaglądać, są stare fotografie, zapiski, książki, antyczne meble, lampy, anioły i obrazy, ikony. Wszystko tworzy klimat pięknego, zasiedzianego miejsca, zwłaszcza, że słowo rodzinny oznacza też miejsce urodzenia. To była też ulubiona opowieść Jana, kiedy wskazywał obraz i mówił, że w obecności Matki Bożej w 1950 roku przyszedł na świat.

– Ojciec wrócił z jarmarku, gdzie pospiesznie robił zakupy i dowiedział się, że jestem – szóste dziecko, Jan, bo w kalendarzu był 24 czerwca. Razem z bratem, który był pierwszy, spięliśmy rodzeństwo jak klamrą.

Może to z racji tego wydarzenia, które tak mocno zakorzeniły go w tym miejscu, Łubniki stały się jego miejscem na ziemi, wracał tu jako student, jako wykładowca akademicki, dyrektor biblioteki, najbardziej znany poeta Podlasia. Był tu rolnikiem i sołtysem, hodował konie, miał kury, uprawiał pole i dbał o sad. Trudno się dziwić, ojciec pomógł mu odcisnąć w betonie ślad stopy, a on – po latach – zrobił to samo z nóżką swego syna.

– Pewnie mój syn zrobi to samo – mówił patrząc na ślady, które zobowiązują i są jak pieczęcie, znaczą miejsce na zawsze.

Pamiętnik z inicjałami. Pamiątka na wieki.

Pamiętam, jak oprowadzał mnie po swoim domostwie, chwaląc się synami, ogrodem, żoną Basią, przestrzenią pełną zapachu jaśminów, pokazujący ślady rodziców, dawno zmarłych. W tej przestrzeni rzeczywiście trudno było przypomnieć sobie, że Jan Leończuk to także znany poeta, organizujący środowisko literackie, opiekujący się debiutantami, z wielkim sercem do poezji. Opisywał świat końca lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, a w tomikach kreował mit poety chłopskiego. Pisał wiersze, które recenzowali znani krytycy, wymyślał ogólnopolskie nagrody literackie, a po powrocie do domu był człowiekiem zrodzonym dla ziemi, rolnikiem.

Zza stodoły zawsze widać było łunę świateł nad Białymstokiem, ale on został w miejscu, gdzie mieszkali dziadowie i rodzice.

– W ciemnej wsi bez świateł – podkreślał, przypominając tamten czas z dzieciństwa, z kromką chleba posypaną cukrem, z sąsiadkami, które przychodziły do prząść, z piecem, na który wdrapywał się jako maluch, żeby się ogrzać. – Może mitologizuję tamten czas, ale z odległej perspektywy lat widzę, że zostały we mnie strzępy tamtych rozmów czy zapachów i muszę to przywołać raz jeszcze.

Rozmowa z Janem zawsze pełna była sentymentów, przestrzeni nieistniejącej, ale zapamiętanej. I poezji, bo nie umiał opowiadać inaczej, jak tylko metaforycznie, z symboliką nasyconą poezją. Na przykład wspomnienie o kołysce – najpierw przywoływał obraz brzydkiego, topornego łóżeczka na biegunach dla dziecka, ale zaraz dodawał, że jego kołyska zapamiętana została jako ozdobna, piękna i rozkołysana.

– Spaliłem tę prawdziwą, zostawiłem wyobrażenie. Czasami wspomnienia muszą zostać niezmącone rzeczywistością.

Pamiętam nasze wszystkie rozmowy – ważne, o świecie kultury i wydarzeniach toczących się tu i teraz i kto wie, może ważniejsze, bo o zwyczajnej codzienności, która wypełnia każdy dzień. Kiedy pojechałam do Jana na urodziny, w czasie pandemii, leżał w swoim pokoju, wśród książek i zdjęć, patrząc w przestrzeń zielonego okna. Na emeryturze miał wreszcie spokojnie pisać, zresztą planów było znacznie więcej do spełnienia tu, w mateczniku, swoim miejscu na ziemi. Choroba zatrzymała go w łóżku, unieruchomiła. Na szczęście obok jest jego muza i anioł.

– Jan jest bardzo złożoną osobowością – mówi Basia, żona poety, parząc kawę w pokoju obok. – Ciągle szukał pustelni i stawiał sobie domki. Zresztą w jednym z nich byliśmy przed chwilą. Ale to było za mało. Więc kiedyś pod lasem postawił domek, żeby mieć ciszę, ale umiał wytrwać tam godzinę i zaraz biegł do ludzi. On nie mógł być sam, choć ciągle szukał miejsca odosobnienia. Jest w swoim żywiole, jak otaczają go ludzie, z którymi się spotyka, których lubi.

I teraz widać, jak cieszy się z naszego przyjazdu, włącza do rozmowy, choć mocny głos osłabł, jest wolniejszy i cichszy. Jestem w Janowym domu z jego przyjaciółką, Bogusią, z którą znają się od dziesięcioleci, a połączyła ich postać Karola Wojtyły wybranego na papieża Jana Pawła II. W stanie wojennym razem pracowali, a ponieważ dom dla obojga był czymś fundamentalnym, zaprzyjaźnili się i często odwiedzali.

Zresztą, Bogusia i Basia śmieją się wspominając dawne czasy, w tym też ślub i wesele, dwudniowe święto odbywające się w domu, który teraz nas gościnnie przyjmuje. Rozmawiamy o poezji, a Jan uważnie słucha i często dorzuca kilka zdań o tym, jak pomagał miejscowym w pisaniu niezbędnych dokumentów, które dla ludzi są istotne. Jak wygrzebywał z niepamięci różne historie, a potem zapisywał je na kartkach, w przelocie, pomiędzy ważniejszymi sprawami jak siew, orka czy sadzenie ziemniaków, bo ziemia potrzebowała czułego i stałego dotyku, uprawy.

– Z uprawianiem wierszy bywało gorzej, one mogły poczekać – mówi jeden z najsłynniejszych poetów Podlasia, który już dawno wyorał swoje miejsce nie tylko w ogrodzie za oknem, ale też w kanonach poezji regionalnej. Wygrzebywałem historie jak kura pazurem, to było dla mnie ważne i żywe. Zapisywałem je, bo wiedziałem, że pamięć jest zawodna, a ja chciałem sięgać jak najdalej.

Nikt nie zapisywał dziejów wsi. Nikt nie stawiał pytań, a nawet jeśli – niknęły w ciszy. Jan chciał ocalić swoją małą planetę rodzinną, zanurzyć ją w metaforze, w wersach. Świat jego wierszy jest bliski każdemu człowiekowi, który pyta o swoje miejsce w przestrzeni, o bliskich, przenoszących się na tamten (czyli który?) świat. Bliski tym, którzy słyszą wołanie ziemi i historii. Poeta żartuje, że potrzebny był tu do spraw ważniejszych – pisania podań o zwolnienie z podatku, a ludzie patrzyli ze zdziwieniem, kiedy mówił, że składa wiersze. A przecież Jan Leończuk trzykrotnie dostał Nagrodę Literacką Prezydenta Miasta Białegostoku im. Wiesława Kazaneckiego – w 1991, 1996 i 2010 roku. W 2003 roku otrzymał Ogólnopolską Nagrodę Literacką im. Franciszka Karpińskiego. Ma na koncie mnóstwo wyróżnień i jest bardzo znanym poetą.

W przestrzeni domu, w którym teraz pijemy z nim kawę, brzmią słowa Jana Leończuka, zebrane w naukowym opracowaniu przez dawną macierzystą instytucję – Książnicę Podlaską, której szefował dwadzieścia lat.

– Kiedyś zabraknie słów/wiersze przechodzić będą przeze mnie/w milczeniu/czy pamiętać będą/że kochałem/ szukając swojej drogi – Bogusia czyta je Jankowi, poeta słucha z uwagą.

Pokazujemy opasłe dwa tomy wierszy, zebrane z jego długiej pisarskiej drogi.

– Interesowało mnie zawsze to, co najważniejsze. Jak krzyże, stojące w ogrodach domostw. Myślałem, że to związane jest ze śmiercią kogoś bliskiego, a potem okazało się, że cmentarz oddalony jest od wsi o siedem kilometrów, więc ludzie stawiali je, żeby być blisko z umarłymi. No i miały strzec domostwa. Tak jak u nas, bo przecież też przenieśliśmy krzyż z rozstajów, przez tyle lat wisiał na modrzewiu – mówi Jan uśmiechając się do żony. My też czuliśmy się tu bezpiecznie, prawda? Strzegły nas przodków krzyże.

Ten dom zawsze był otwarty nie tylko dla poezji. Przyjeżdżali tu codziennie różni ludzie, których Basia wspomina teraz z uśmiechem. Z wielkiego świata, oryginały, artyści, literaci, historycy, bibliotekarze. I zwykli ludzie. Jan Leończuk przyjaźnił się z wieloma osobami i otaczał się egzotycznymi postaciami. Prowadził dom otwarty – lodówka była zawsze pełna smakołyków przygotowanych przez żonę, a od progu pytano, czym można poczęstować przybyłych. Jan posiadał niezwykłą moc skupiania wokół siebie osób o różnych wrażliwościach, temperamentach, poglądach.

– W stanie wojennym, mimo wielorakich zakazów, brutalnego tłumienia wolności słowa, podejmowaliśmy różnorodne działania, odważne jak na tamte czasy, a więc amatorskie spektakle teatralne, spotkania literackie, wystawy…

Janek nieustannie powtarzał: „musimy to nasze dziedzictwo kulturowe ocalić, mimo wszystko, mimo mrocznej nocy…”. A chociaż był to czas mroczny, Elektryczna 1 (dawna siedziba Stowarzyszenia Pax) tętniła życiem. Spotykali się tu młodzi adepci pióra, muzycy, malarze, rzeźbiarze, osoby zajmujące się historią regionalną.

– A Jan każdemu poświęcał swój czas i uwagę – przypomina Bogusia, dorzucając, że cechą Jana jego uważność na człowieka.

Kiedy milkniemy, słychać z ulicy przejeżdżające auta.

– Kiedyś Łubniki były cichsze, po brukowanej ulicy tylko dudniły opony obijające się o kocie łby. Potem zalali ulicę asfaltem i okazało się, że starsze niewiasty przestały zdążać dobiec do chałupy, żeby omieść kąty przed gośćmi – uśmiecha się Jan.

Ta ulica kusiła, bo wiodła do lepszego świata, a jednak zdecydował się, żeby zostać na wsi, na której, dodaje, nie szanuje się poetów.

W ciszy czerwcowego popołudnia słyszymy pytanie: „Zostałem, choć czas na pisanie był wymuszony, a ja miałem wątpliwości i one mnie nadal nie opuszczają. Czy to co robiłem było warte zatrzymania?”.

Bogusia protestuje, mówiąc, że ocalił w poezji to co dla każdego człowieka jest ważne. Został, choć może były marzenia o innym, lżejszym życiu. Powoli i my zbieramy się do odjazdu, choć Jan protestuje, chce nas zatrzymać na dłużej. Widać, że brakuje mu przyjaciół i gwaru, rozmowy, żartu, dawnego czasu. Dom oddycha spokojem rozpoczętego lata, długich ciepłych dni, w których można czytać, pisać i słuchać, jeśli oczywiście ciało pozwoli.

Żona poety dodaje cicho, że ten dom, w którym tyle śladów z przeszłości jest błogosławieństwem rodziców z tamtego świata. Tyle się w nim zdarzyło i dopiero teraz, w obliczu pandemii, która zatrzymała każdego w swoim domu, widać, jak wiele ta chata w środku Łubnik znaczyła. Dała przyjaciół, przyjeżdżających, by się ogrzać w cieple Janowej duszy, dla rodziny i bliskich, spotykających się na święta, wakacje, z okazji różnych rodzinnych rocznic.

– Gdyby nie Jan, pewnie domu by nie było – mówi Barbara. Bo wszyscy się rozpierzchli po świecie, rozjechali. A on był najmłodszy, nie chciał zostawiać rodziców bez opieki, więc został. Był ostatnim, który nadawał się do gospodarki – to poeta, z pracą na uczelni uniwersyteckiej, delikatny. Mógł sobie ułożyć życie inaczej, ale został i naprawdę czuję, że to nasz czas darowany przez Boga, los i rodziców.

Kiedy żegnamy się z Janem, mówi:

– Chciałbym, żeby to trwało. I może będzie, bo jeden z synów zmęczył się dużym światem i chce wrócić. Jest jeszcze sporo miejsca na odbicie śladu stópki w betonie. Byłoby dobrze, żeby poczuł to, co ja. A dom rodzinny zostałby na zawsze w rękach Leończuków.

Odjeżdżamy z Łubnik, patrząc na bujny świat czerwcowej przyrody. Ptaki śpiewają w rozłożystych gałęziach starych drzew. Jest cicho, w oddali migoczą łany zboża, tak rzadko widziane już na polach. Pusta ławeczka stojąca pod drzewem zaprasza do skrycia się w cieniu starych gałęzi.

To tu Jan Leończuk ciągle widzi mamę z różańcem, a może nawet innych zmarłych, którzy wskakują przez słaby szew nieba na chwilę do Łubnik. Nacieszyć się latem i poodychać przeszłością.

Dorota Sokołowska

Tagi: