To on jest autorem pszczółki – maskotki Jagiellonii, która od lat krąży po murawie towarzysząc piłkarzom w meczach. To jego prace są w Zamku w Tykocinie, projektował też plakaty dla Jesieni z Bluesem. Krzysztof Koniczek, artysta malarz – zostawia swój ślad w wielu miejscach naszego regionu.
Był pierwszą ważną osobą, którą poznałam w latach dziewięćdziesiątych w Białymstoku. Pamiętam zielony skwer na Rynku Kościuszki i Desę – sklep z antykami i dziełami sztuki. Każdy, kto bywał w centrum, musiał raz na jakiś czas rzucać okiem na witrynę sklepu prowadzonego przez kilkadziesiąt lat przez Annę Kakareko. Tam, oprócz ametystowych lamp, starej biżuterii, ikon, zegarów, mebli wisiały też obrazy. Zwróciłam uwagę na akty, odważne, zawsze tajemnicze nagie kobiety, które pyszniły się swoją dorodnością i zmysłowym wyglądem. Na tamte czasy to było bardzo odważne malarstwo, zresztą ich autor zawsze szedł pod prąd malując grubo, kolorowo, prowokacyjnie. To Krzysztof Koniczek.
– Był taki początek, nawet agresywny – śmieje się Krzysztof stojąc w otoczeniu swoich obrazów na jubileuszowej wystawie w Galerii Marchand.
Trudno uwierzyć, że niebawem skończy 65 lat, bo dzieła pożerają widza barwami, młodością, ekspresją. Stateczności w nich nie ma, widać za to duszę człowieka, który może starzeć się tylko ciałem. Od lat dziewięćdziesiątych, kiedy po raz pierwszy, w biegu, zobaczyłam jego prace przez okno sklepu z antykami minęło dużo czasu.
Zaprzyjaźniliśmy się, zresztą Krzysztof Koniczek nie skąpi przyjaźni nikomu. Jest czuły na drugiego człowieka, ciekawy opinii nie tylko o własnym malarstwie, bliski w kontakcie, pomocny, zabawny. Szczodry.
– Lubiłem szokować – przyznaje po chwili. – A nagie kobiety były nieodzowną częścią mojego repertuaru. Do tej pory utrzymuję relacje z nagimi kobietami i cenię sobie to. To nie było komercyjne, bo przecież żeby powiesić sobie w domu obraz z nagim ciałem, trzeba było mieć i odwagę i determinację. I być oryginalnym.
Nagie ciało kobiety musi go bardzo intrygować, choć śmieje się, że już maluje tylko z wyobraźni. Do aktu wrócił także teraz, ale w innej technice malowania. Najpierw robi rys ołówkiem, śmiało kreśląc sprężyste piersi, prowadzi kontur przez zarysowanie talii, kończy w newralgicznym miejscu niedopowiedzenia. Jego współczesne akty są właściwie tajemnicą, która daje duże pole dla pracy wyobraźni. To nagie ciało w ołówku, dodatkowo lawowane – czyli dopełnione plamą z kawy, w której macza pędzelek i maluje – może należeć do mnie lub do innej kobiety. Może być wyobrażone lub rzeczywiste. Może być wspomnieniem dawnej miłości lub wyobrażeniem idealnej kobiety. Do tego służy malarstwo – zawsze jest zabawą dla interpretacji.
– Kiedy przyjeżdżałem do Białegostoku z Olecka, wcale nie chciałem go podbić, szokować – mówi po chwili. – Zwłaszcza, że Białystok mnie już poznał wcześniej. Byłem piłkarzem, który grał w nogę i miał na swoim koncie mistrzostwo Polski w swojej kategorii. Często bywałem w Białymstoku. Potem robiłem jakieś reklamy filmowe i tak wypadło, że po studiach na wydziale malarstwa, grafiki i rzeźby w Poznaniu osiadłem w stolicy Podlasia.
Kto pamięta jeszcze plakaty reklamujące filmy pędzla Krzysztofa Koniczka? Wisiały nad Kinem Ton, Kinem Pokój – czasami szokowały, bo były jak na tamte czasy bardzo odważne. A przede wszystkim zastępowały współczesne plakaty reklamowe, bezduszne i powielane w tysiącach egzemplarzy, tamte były powiewem artyzmu i sztuki. W Polsce najczęściej film reklamowany był tylko zdobnym napisem z jego tytułem. Tu zaś, w Białymstoku, było inaczej z uwagi na bardzo zdolnych ludzi pracujących przy promocji. Plakaty przyciągały oko i pobudzały duszę. Ludzie szli tłumnie do kina. Ale też i na Jesień z Bluesem, bo i takie plakaty tworzył Krzysztof Koniczek. Pierwszy zrobił w 1983 roku, kiedy Ryszard „Skiba” Skibiński – świetny muzyk bluesowy – już nie żył. Potem było jeszcze kilka plakatów i okładek do płyt, a wszystko dlatego, że bez muzyki trudno istnieć.
– Człowiek wrażliwy, u którego gra w duszy i rysunek, i dźwięk, i malarstwo, i rzeźba, i sport niemożliwe, by był głuchy i omijał muzykę, nie miał swoich ulubieńców – mówi Krzysztof Koniczek, który zawsze w pracowni żongluje muzyką, słucha radia lub włącza płyty swoich ulubionych zespołów. – Kiedy byłem w szkole średniej, akurat zmarł Jimi Hendrix, Janis Joplin, to były nasze legendy. Byliśmy fanami Black Sabbath, Led Zeppelin, Deep Purple, Uriah Heep. Wszystko to na bazie bluesa i ten blues brzmi u mnie do tej pory.
Warto pamiętać, że Krzysztof Koniczek był też autorem plakatu Klubu Gwint ze słynnymi cegiełkami. Na ceglanej ścianie mocny metaliczny napis Gwint, z takim blikiem.
– Ja nawet to G zrobiłem celowo jako sierp, żeby można było sierpem kulturę krzewić – śmieje się autor, kiedy wspólnie przypominamy sobie dawne czasy. – Tamtego napisu już pewnie nie ma, może utkwił w czyjejś pamięci? Ale tamte czasy, lata dziewięćdziesiąte, to była też aranżacja innych klubów, takich jak ten w Spodkach, gdzie robiłem wystrój. Nas interesowała wtedy Ameryka, więc to miało być takie amerykańskie, ekspresyjne, nowe. Klub Elida z roku 1996 miał ściany całe w zieleniach i czerwieniach wyłaniających się ze złoto-żółtego tła. Dwadzieścia lat później ktoś niefrasobliwie zamalował ten olbrzymi obraz osiemnaście metrów na pięć, bez konsultacji z autorem, ot po prostu. Na szczęście są moje obrazy na Zamku w Tykocinie i w Waliłach, w restauracji. Tam bardziej ceni się sztukę – dodaje gorzko. Ale wierzy, że sztuka, jak i muzyka jest wieczna.
Pracownia – a miał ich dziewięć – jest teraz przy Alei Piłsudskiego, na ostatnim piętrze. To w niej tworzy, to tu pachnie werniksem i trudno przebić się przez obrazy. I rzeczywiście, na poddaszu gra ciągle muzyka, która wspomaga energetycznie artystę, dzięki temu tematyka jego prac jest pełna ruchu: wschodzące słońce, wzburzone fale, spływający piasek. Nawet akty są w dzianiu się, tak jakby malarz chciał zatrzymać modelkę w trakcie zmiany pozy.
– Takie jest moje życie – śmieje się Koniczek. – Wszędzie wchodziłem z przytupem. Kiedyś było łatwiej, bo mieliśmy miejsca do tego, żeby bywać, przyjaźnić się, rozmawiać o sztuce. Był Arsenał, w początkowej fazie działalności, potem Marszand niedaleko wspominanej przez ciebie z czułością Desy – śmieje się, dotykając mojego ramienia.
Krzysztof Koniczek jest sensualny i to się czuje – lubi kontakt: patrzenie w oczy, interakcję w rozmowie, dotyk, który zwłaszcza teraz, na przekór covidowym czasom oddalenia, jest szczególnie odważnym aktem bycia z ludźmi.
– W Arsenale każdy się wyrównywał – jak artysta to dobrze, jak mniejszy artysta to też dobrze – zwłaszcza po dłuższym biesiadowaniu. Nikt nikomu nie zagrażał, podglądaliśmy swoje prace, ale z życzliwością, przyjaźnie. Ja byłem chyba trochę inny, bo miałem inklinacje do rzeźby, a obraz powinien pulsować. Nakładałem więc grubszą fakturę, widziałem w nim trzeci wymiar. Jak pojawiły się akryle, to byłem szczęśliwy, że można malować grubiej, wychodzić z ramy. To mój raj, jestem mu wierny, stosuję go za każdym razem i chyba daje efekty.
Jego obrazy rzeczywiście nie są płaską powierzchnią, dużo się w nich dzieje i na pewno to odzwierciedla wszystko, co dzieje się w głowie Koniczka.
– Obrazy są duże, półtora na metr, ale przecież większego nie da się zmieścić do prywatnego auta – uśmiecha się Krzysztof, wskazując najnowszy obraz, w środku którego jest mniejszy, z detalem.
Jego malarstwa nie da się nie poznać. Jest w nich „pulsowanie energią wulkaniczną” – jak pisał kiedyś krytyk Andrzej Koziara, wiele z nich zdominował kolor płynącej lawy. Z przestrzeni szalonego koloru malarz przenosi widza w przestrzeń kosmicznego ładu, ale to nie jest kres podróży, bo oto kompozycja jego płócien najwyraźniej zaczyna przypominać pejzaż.
– Morze i słońce jest najpiękniejsze. Tego trzeba się trzymać, a u mnie najważniejszy jest zachwyt nad naturą. Żyjemy cały czas na wulkanie, trzeba o tym pamiętać w tym zachwycie.
Tworzy kilka obrazów naraz, nie zamęcza się przy jednej pracy, zresztą trudno byłoby go sobie wyobrazić jak tygodniami cyzeluje jeden z fragmentów dzieła. Maluje ostro, zachłannie, śmiało.
– Kładę farbę tak, jak wyobrażam sobie świat – dopowiada, gdy przyglądam się detalowi „Narodzin”, obrazowemu pokazaniu, jak wschodzi słońce widziane tyle o świcie nad morzem. – Tu jest złotą kulą ogromniejącą nad spokojną gładzią morza, też rozświetlonego blaskiem. Czasami zachwyt nad przyrodą jest tak silny, że chcę to umieścić w swoich pracach, ot, jak choćby te drzewa widziane z perspektywy żabiej, leżącej. Rzadko kiedy tak patrzymy na świat, w perspektywie horyzontalnej, a on jest wtedy niezwykły. Każdy obraz tak samo przeżywam i chcę żeby był jak najlepszy.
Obrazy obrazami, ale i tak najbardziej zapamiętany zostanie z tej pszczółki, która hasa na boisku za każdym razem, jak gra Jagiellonia.
– Pomysł zrodził się wśród kibiców, mieli mały wizerunek takiej pszczoły, a ja zrobiłem zupełnie inny model. Zaprojektowałem pszczółkę, wykonały ją pracownie teatru lalek, tam pracuje moja żona. Pszczoła jest wykonana perfekcyjnie, bo tyle lat, a nie wymagała większych poprawek. Zobacz, to jest taki rycerz, bojownik – mówi wskazując maskotkę Jagi na jednym ze zdjęć w otoczeniu dzieci. – Ma nawet Jotkę na piersiach, jak prawdziwy żołnierz, wita się najczęściej z kibicami, a potem wspólnie jest na meczu. I to od tylu lat!
Pszczółka pierwszy raz zaprezentowała się białostockim kibicom w sezonie 2007/2008 podczas meczu z Widzewem Łódź. Od razu przyniosła klubowi z Podlasia szczęście, gdyż Jagiellonia wygrała wówczas 2:1. Prasa pisała wtedy „Wychodząc na mecz, zawsze przybijamy „piątkę” pszczółce. Jest to sympatyczny symbol, wizytówka naszego klubu – mówił o klubowej maskotce pomocnik „Jagi” Łukasz Tymiński”. Pszczółka rozluźnia atmosferę na trybunach. Zachęca kibiców do zabawy, bo nie zawsze na trybunach dzieje się dobrze.
Jest aktywna także podczas akcji charytatywnych. Odwiedziła najmłodszych pacjentów w Uniwersyteckim Dziecięcym Szpitalu Klinicznym w Białymstoku, wręczając im paczki świąteczno-noworoczne. Rodzice wraz z dziećmi pozowali do zdjęć z maskotką „Jagi”, a maluchy z zaciekawieniem przypatrywały się żółto-czerwonemu stworkowi i korzystały z okazji dotknięcia jej, przełamując strach przed wielkim „bąkiem” (Białystok.naszemiasto.pl/9 listopada 2012).
– Mam udział w zwycięstwach Jagiellonii – pszczółka przynosiła szczęście, bo zawodnicy zdobywali przez lata wicemistrzostwo Polski – dwa razy – i Puchar, i inne ważne miejsca. To cieszy. Pszczoła jest dwunastym zawodnikiem Jagiellonii, a ja i do porażek też się przyznaję.
Jaka szkoda, że niewiele osób wie, że autorem pszczółki ze stadionu jest słynny malarz z Podlasia. Zresztą, Krzysztof Koniczek nie narzeka, zabawnie komentuje, że teraz, dzięki mnie, dowie się o tym więcej czytelników. I dobrze. Bo nie tylko obrazy, do oglądania w galeriach i pracowni są ważne. Nie tylko biegający symbol naszej drużyny piłkarskiej czy plakaty nad kinem z dawnych czasów są ważne. Jest jeszcze coś. To idea jednoczenia ludzi pod batutą artystów – kiedyś próbowano coś robić w tym zakresie, były plany na Niepospolite Artystów Poruszenie i wspólne dzieła w przestrzeni miejskiej. Akcja z Pegazem z 2002 roku przy BTL-u, Drzewo Artystów z ptakami przy Suraskiej, Park Artystów przy Politechnice – wszystko jednak rozjechało się w czasie i przestrzeni.
– U nas nie ma szacunku dla sztuki – mówi Krzysztof, niechętnie odpowiadając na pytanie, co z nimi się stało. – Może kiedyś będzie lepiej? Na razie bezduszność zwycięża, a szary kolor dominuje.
A u niego jest kolor. I pasja życia. Chce zarażać energią życia i tym, jak można widzieć świat. Ciągle maluje, eksperymentuje z kolorem i powierzchnią, nie myśli o emeryturze.
– Zresztą, co tu myśleć, dla państwa jestem człowiekiem, który nic w życiu nie zrobił, więc moja emerytura będzie znikoma. Ale nie dlatego na nią nie przejdę – śmieje się gorzko. – Tylko dlatego, że artysta nie ma prawa się zestarzeć. I ja tak zamierzam żyć – ciągle patrząc w swoją niestarzejącą się duszę. A co tam gra, to możecie poznać na moich obrazach – dopowiada zadziornie, pokazując zdjęcie z młodości, kiedy po raz pierwszy grał w nogę w Białymstoku.
Jest na nim chłopak z bujną czupryną, odważnie patrzący w obiektyw. To zdjęcie ma pięćdziesiąt lat, a daję słowo, zadziorne spojrzenie jest takie samo, jak teraz, kiedy Krzysztof Koniczek spogląda na mnie, pakującą magnetofon do torebki.
Za chwilę się pożegnamy. On, artysta malarz, od lat siedemdziesiątych w mieście swoich marzeń. Ja, dziennikarka, która jako studentka z lat dziewięćdziesiątych zawsze chciała go poznać. Życie jednak przerasta marzenia.
Białystok jest już inny, bez zielonego parku w centrum, z obowiązkowymi pijaczkami przy fontannie, bez Desy, bez wielu ważnych dla nas obojga osób. Ale mimo wszystko z energią, która łączy. Chyba czas przejść się po Kilińskiego i zaprosić w świat obrazów Krzysztofa Koniczka. Tylko do końca października!
Dorota Sokołowska