Marian Augustyniak, 79-latek, w Dąbrowie Białostockiej mieszka od ponad pół wieku. Mówi, że to najpiękniejsze miejsce na ziemi. Przyjechał tu w odwiedziny do dziewczyny i został. Tu odkrył też swoją niezwykłą moc – bioenergię. Jest też lokalnym aktywistą, bo uważa, że jesień życia to najgorszy czas na nudę.

– Tu nawet zieleń ma żywszy kolor, skoszona trawa ma inny zapach, a unosząca się w powietrzu woń siana czułem tylko tu. Byłem w wielu zakątkach Polski i za granicą, dlatego wiem, co mówię. Nie ma piękniejszego miejsca, niż Podlasie – podkreśla Marian Augustyniak, senior z Dąbrowy Białostockiej, który w podlaskiej ziemi zakochał się ponad pół wieku temu. I nie wyobraża sobie życia gdzie indziej. To człowiek orkiestra. W swoim życiu m.in. był górnikiem, kierowcą, sklepikarzem, rolnikiem, pracował na kolei. Był filantropem, jest społecznikiem, śpiewa w miejscowym chórze. Przede wszystkim jest mężem i ojcem.

Gdy się spotykamy, na wstępie pytam go ile ma lat.

– A na ile wyglądam? – pyta z uśmiechem.

Odpowiadam bez namysłu, że na góra 65 lat. Okazuje się, że pomyliłam się o ponad dekadę. Pan Marian urodził się w 1939 roku.

– Przyzwyczaiłem się już do tego, że wszyscy myślą, że jestem młodszy niż wskazuje na to moja metryka. Nawet lekarze. Zresztą, sam czuję się jakbym był 60-latkiem. Siedzenie w fotelu przed telewizorem czy rozwiązywanie krzyżówek to nie dla mnie. Lubię być w ruchu. Nie lubię nudy – mówi.

W jego obecności momentalnie poprawia się humor. Okazuje się też, że ta bijąca od niego energia, nie jest tylko przypadkiem czy wrażeniem. Pan Marian kilka lat temu odkrył w sobie… bioenergię. Na dowód tego prosi mnie, bym podała mu rękę. Do swojej bierze kluczyki. Umieszcza je nad moją otwartą dłonią. Po kilku chwilach ciszy i intensywnego wpatrywania się w nie, wprawia je w ruch. A mnie w osłupienie. Widząc moje zdziwienie, wyjaśnia z uśmiechem, że te niezwykłe umiejętności odkrył w sobie kilkanaście lat temu.

– Od zawsze czułem, że mam coś w sobie. Tak naprawdę jednak zauważyłem to dopiero, gdy pojawiłem się na Podlasiu. Teść szukał żyły wodnej do wykopania studni, przyjrzałem się pracy różdżkarza. Chwilę po tym wpadła mi w rękę książka o bioenergii. Czytając ją, miałem wrażenie, że jest o mnie. Po lekturze sprawdziłem czy mi się tylko wydaje, czy faktycznie mam jakąś moc. Przy pierwszej okazji, postanowiłem znaleźć źródło wody, za pomocą drewnianych widełek. Udało się – opowiada.

Dodaje, że nigdy nie czerpał korzyści majątkowych ze swoich niecodziennych umiejętności. Żona mu nie pozwalała. Nie chciała, by dzielił się swoją energią, by nie zabrakło jej dla niego. Nie chciał się jej przeciwstawiać. Zresztą, to właśnie małżonka jest powodem pojawienia się pana Mariana na Białostocczyźnie. Spotkał ją w… Piotrkowie Trybunalskim. Ona była tam z koleżankami. On akurat miał postój autobusu, który prowadził. Wypatrzył na parkingu trzy ładne dziewczyny. Odwagi mu nigdy nie brakowało, więc bez zbędnego namysłu, zaczepił turystki. Tak skutecznie, że dwie odjechały, jedna została. Już na całe życie. Choć do przysłowiowego happy endu jeszcze trochę czasu upłynęło.

– Ona oczywiście wróciła do domu, nie została jeszcze u mnie. Kilka miesięcy po tamtym zdarzeniu postanowiłem ją odwiedzić. Kłody pod nogi los rzucał mi już na początkowym etapie eskapady. Czasy dla podróżników były wtedy ciężkie. Trudno było o miejsce w autobusie. Oczywiście dla mnie go zabrakło. Udało mi się za „drobną” opłatą przekonać kierowcę, by wziął mnie ze sobą. Zastrzegł tylko, że w Sokółce wysadzi mnie przed dworcem, bo tam może być kontrola. Miał zaczekać na mnie i z powrotem wpuścić do autobusu – przypomina.

Gdy zgodnie z ustaleniami wysiadł, przez dłuższą chwilę miał wrażenie, że jest już za… wschodnią granicą. Bał się nawet, że kierowca go oszukał, wywiózł go z Polski i zostawił.

– To było moje pierwsze zderzenie z podlaską gwarą. Pytałem przechodniów, jak dojść na dworzec. W ogóle nie mogłem zrozumieć co do mnie mówią. Ale jakoś do tego autobusu dotarłem – opowiada ze śmiechem.

Będąc już w Dąbrowie, choć to niewielka miejscowość, nie mógł znaleźć domu wybranki. Postanowił więc poszukać jakiegoś hotelu, zasięgając informacji o nim u przechodniów. W końcu ktoś zaskoczony jego pytaniem, skierował go do… sołtysa. Dzięki temu w końcu dotarł do celu podróży. Nie chciał igrać z losem i tracić czasu, piękną dziewczynę z Podlasia szybko poprosił o rękę i osiadł w Dąbrowie.

– Tu jest wszystko, czego potrzebuję. Są grzybki i są rybki. I nawet wasz język zacząłem rozumieć – śmieje się.

Przekonuje, że nawet nauczył się nim władać. Na dowód tego przypomina to, jak mówiła do niego teściowa, gdy się z nią sprzeczał.

– Ty chalierny cyhanie, a skuda ty uział się? Ty cyhańska patylico, a skudy ty prywałokł się? Ty mnie doczku zmarnawał i majo zdarowie (Ty przeklęty cyganie, skąd się tu wziąłeś? Skąd się przywklekłeś cygański łbie? Zmarnowałeś mi córkę i zniszczyłeś mi zdrowie – przyp. red. ) – co jej wtedy odpowiadał, zdradzić już nie chce.

W Dąbrowie przeżył już ponad pół wieku. Mówi, że to jego miejsce na ziemi. Chociaż przyznaje, że nie zawsze było lekko i przyjemnie.

– Tu jest bardzo ograniczony rynek pracy. Ale ja jakoś sobie radziłem. Chyba nawet nieźle, bo kiedy tylko mogłem, wspierałem, również finansowo, lokalne inicjatywy – przypomina.

W miejscowym chórze seniorów zaczął działać nim osiągnął odpowiedni próg wiekowy. Już na emeryturze zaczął kierować dąbrowską organizacją seniorów. Robi wszystko, by tacy jak on, nie nudzili się w jesieni życia.

– Raz w miesiącu, w czwartki, organizujemy potańcówki, na które może przyjść każdy, kto ma tylko ochotę, nie musi należeć do naszego związku. Niestety, mimo ogłoszeń, wciąż bardzo mało osób korzysta z tej rozrywki. A szkoda, życiem trzeba się cieszyć. Zwłaszcza, gdy już trzeba dziękować Bogu za każdy przeżyty dzień – zauważa.

Ewa Bochenko

Tagi: