Andrzej Lechowski (na zdjęciu) – muzealnik z duszą, przez dziesięciolecia dyrektor Muzeum Podlaskiego, który dla białostoczan zrobił znacznie więcej niż jesteśmy w stanie sobie wyobrazić. Podarował mieszkańcom historię miasta, odświeżył ją w licznych spacerach, gawędach i publikacjach. Ale przede wszystkim pozwolił spojrzeć na miasto licznej grupie przyjezdnych ludzi, jak na „swoje” miasto.

Przez lata związany był z muzealnictwem i to dzięki niemu Muzeum Podlaskie ze swoimi siedzibami w Supraślu, Tykocinie, Bielsku Podlaskim czy Choroszczy zaczęło być postrzegane jako ważna placówka, dbająca o pamięć miasta.

Czas to niesprzyjający. Raz, że jeszcze nie wiemy, co dalej z koronawirusem, jest środek czerwca, po kilkutygodniowym lockdownie wreszcie możemy się ze sobą spotykać. Dwa, że Andrzej Lechowski właśnie traci stanowisko dyrektora w Muzeum. Ale czeka na mnie w swoim pełnym historii, pięknym mieszkaniu, uśmiechnięty i jak zawsze pełen życia. Macha ręką, kiedy mówię, że nie wyobrażam sobie okna w Ratuszu bez jego sylwetki i kwituje to tylko znaczącym uśmiechem, za co jestem wdzięczna. Tu dużo słów nie trzeba, wiadomo, polityka. Okropna sprawa. Ściskamy się na dzień dobry i już prowadzi mnie do pokoju. Obrazy, książki, kolekcja płyt – widać wytrawnego inteligenta, jak za chwilę się okaże z dziada pradziada.

– Ja już chyba byłem dyrektorem muzeum i mama do mnie mówi, ty wiesz, co? Kiedyś to pytano mnie tak: pani Halino, czy Andrzej Lechowski to pani syn? A teraz – proszę pani, czy pani jest może matką Andrzeja Lechowskiego? – opowiada nasz rozmówca.

Charakterystyczny śmiech, niewielka postura, a nawet zainteresowania przedwojennym Białymstokiem każą sytuować Andrzeja Lechowskiego w dorożce. Może to zasługa licznych spacerów, na które zapraszał białostoczan, ubrany w melonik i wyposażony w laskę. Teraz podaje mi kawę zrobioną przez córkę, bardzo współcześnie komentując czasy, w jakich żyjemy. Okno wychodzi na ogród, który mieni się rychłym latem, jest cicho, jeśli nie liczyć zegara, który wybija czas.

– My tutaj mieszkamy od 2011 roku, choć twierdzę, że jest to symboliczne miejsce. Urodziłem się po drugiej stronie pola, którego teraz nie ma, tuż przy graniczącej z polami ulicy Skorupskiej, na Bojarach. Ten dom już nie istnieje, ale Henryk Wilk, słynny malarz przedwojennych chat, zdążył go uwiecznić. To była taka modernistyczna willa, a z okien naszej kuchni był w lecie widok na łany żyta, w zimie białe przestrzenie jak na Syberii. A wszystko kończyło się ścianą pieczurskiego lasu. I właśnie teraz tu mieszkam – mówi Andrzej Lechowski.

Czuje się tak, jakby przeszedł na drugą stronę pola, wyczytanego w jakimś dzienniku podróży. A przy tym otoczony przeszłością, która patrzy ze ścian, stoi w stołowym pokoju, tyka nad głową. To meble, zbierane przez pokolenia, do których niewielu już ma cierpliwość i sentyment.

– Jesteśmy inni niż wszyscy, my nie wyrzucamy starych rzeczy na śmietnik, tylko przewozimy je z domu do domu i z miejsca na miejsce. Nie kupujemy nic nowego, tylko przechowujemy – śmieje się wskazując zegar na ścianie. – To żoniny – dodaje charakterystyczną polszczyzną.

Uzupełnia opowieść o anegdotę pochodzenia teściowej z Zagłębia Dąbrowskiego, jej przyjazd na studia medyczne do Białegostoku i ciekawe historie związane z tykającym cudem na ścianie.

– Żona chciała koniecznie mieć ten zegar, bo w młodości pod nim spała i jego walenie odmierzało jej młodzieńczy czas – wspomina.

Pan Andrzej śmieje się donośnym śmiechem, że przejęli zegar z całym dobrodziejstwem i już prawie go nie słyszą. Chociaż? Czasami zastanawiają się (bo wybija też półgodziny), czy jest wpół do pierwszej, pierwsza czy wpół do drugiej, bo za każdym razem wybija tylko raz.

Sztuka zawsze go otaczała. Mowa już nawet nie o obrazach w murach Muzeum Podlaskiego, któremu przewodniczył przez czterdzieści lat, ale także o przyjaźniach rodzinnych z artystami.

– O, spojrzała pani na tę kopię, oryginał wisi gdzieś w szwajcarskim muzeum, a ta związana jest z takim białostockim mecenasem Witoldem Drożyńskim.

Mecenas był cholerykiem związanym ze wszczynania brewerii i awantur, międzywojenna białostocka prasa nie zostawiała na nim suchej nitki. Przy okazji też świetnym adwokatem i prowadził znaną kancelarię przy ulicy Czackiego.

– I tam została w 1929 czy 1930 roku przyjęta babcia na aplikację. Od tamtej pory trwała przyjaźń i kiedy moi rodzice brali ślub w 1954 roku, Drożyński przyniósł ten obraz, nazywany w rodzinie wiosennym dniem, czyli „Frühlingstag”, na prezent ślubny.

Obraz niespecjalnie spodobał się młodym Lechowskim, ale mecenas zażądał, aby zawisł w stołowym. Ojciec Andrzeja, pan młody Lechowski, szybko wbił hak, ale po wizycie Drożyńskiego obraz schowano z powrotem za pianinem. Mecenas nie dawał za wygraną. Rodzina opracowała więc sprytną metodę – kiedy przychodził sprawdzić, czy obraz wisi, mama Andrzeja głośno witała go w progu, a ojciec biegł czym prędzej zawiesić bohomaz na ścianie.

– To był prawdziwy rytuał – przypomina sobie muzealnik, dodając, że chyba sam też powiesił ten obraz na pamiątkę słynnej anegdotki białostocko – rodzinnej.

Andrzej Lechowski napisał niejedną książkę i poświęcił niejeden spacer na przypominanie tego, co w Białymstoku najistotniejsze. Sam jednak tylko kilka razy nawiązał do swoich korzeni, bogatego kontekstu kulturowego. Znał wielkich tego miasta, w jego domu krzyżowały się ślady najpierw dziadków, potem rodziców, tworzących elitę, wreszcie jego samego, kiedy zapraszał gwiazdy muzyki i sztuki teatralnej do Ratusza.

Nie chciał eksponować swojej prywatnej historii, choć i ona tworzyła oś powojennego Białegostoku. Zwłaszcza, że jako dziecku wydawało mu się, że każdy pochodzi z domu pełnego pamiątek. Nawet drugie imię, Wilhelm, historycznie nadane, było dla Andrzejka przedmiotem drwin i zaczepek. Kojarzono je z różnymi postaciami, między innymi ze stryjkiem Hitlera, co dla małego chłopaka zaszczytem nie było.

Idziemy do gabinetu, gdzie składa dokumenty i ważne papiery, gabinecik jest na piętrze, a podczas drogi, pan Andrzej żartuje z anegdot rodzinnych, takich jak ta, gdy córki profesora Henryka Samsonowicza (też ma konotacje rodzinne z Lechowskimi) powątpiewały w zasługi ojca i pod nosem komentowały: „A co on takiego zrobił, że ma własny gabinet?”. Teraz Andrzej Lechowski prowadzi nas do swego gabinetu, przypominając tamto zdarzenie. Rozbawia skromnością, gdy pokazuje maleńki pokoiczek, z szafą, biurkiem i liczną kolekcją starych zdjęć nad nim.

Ma się czym chwalić, historia rodzinna zaczęła się w Białymstoku w 1928 roku, niby niedawno, bo zna rodziny w mieście z rodowodem trzech stuleci. Ale jego rodzina i ta po mieczu, i kądzieli, zapisała się wyraźnie w historii miasta.

– Rodzina pochodziła spod Koblencji, to zachodnia część Niemiec, z której do nas jest pewnie z półtora tysiąca kilometrów. Z drugiej strony jest Raszkówka pod Witebskiem. Stąd jest siedemset kilometrów. Przodkowie musieli się sporo nałazić, żeby się spotkać. Jakbym sobie sam zlecił badania genetyczne, wyszłoby, że mam dużo genów niemieckich i wschodnich, a których więcej, sam nie wiem – dodaje.

I mówi zaraz o małżeństwie jako efekcie kontraktu małżeńskiego, w którym dziadek Henryk Kownacki poznał się z babcią Jadwigą podczas studiów prawniczych na Uniwersytecie Warszawskim.

– Całe rodzeństwo dziadka mieszkało potem w Wilnie, a sam dziadek z babcią, żeby było w połowie drogi, osiedlili się w Białymstoku.

Choć dobrze wiemy, że chodziło być może o to, że w Białymstoku sąd powstał w październiku 1919 roku jako jedna z pierwszych instytucji i potrzebował kadr. Dzisiaj młodzi uciekają do centrów, wielkich miast z perspektywami. Wtedy było odwrotnie.

Mama Andrzeja była podwójnie wykształcona, po II LO – teraz Anny Jabłonowskiej z Sapiehów, ale nie mogła zdawać na żadną państwową uczelnię jako córka przedwojennego sędziego. Zdała więc na KUL na polonistykę, potem zrobiła studia muzyczne i uczyła gry na fortepianie. Zakładała także białostockie towarzystwo muzyczne i była przez dziesięciolecia jego sekretarzem. Ojciec podobnie – nie mógł studiować w Warszawie z uwagi na pochodzenie, bo dziadek pana Andrzeja – Feliks Lechowski – podoficer rezerwy został zamordowany w Katyniu. Wybrał więc także Białystok, tu było prościej.

Na ścianach domu wiszą obrazki z fragmentami mieszkań, w których mały Andrzej spędzał młodość.

– Niech pani spojrzy – wskazuje okno jednego z nich – tu mieszkaliśmy razem z inną familią, Szelachowskimi. Przez lata myślałem, że pakuje się ludzi do jednego mieszkania, jak Kowalskich i Wywalskich – śmieje się głośno ze swoich dziecięcych przypuszczeń.

Tak, tych Szelachowskich – od Wojciecha, znanego reżysera, przez lata związanego z Białostockim Teatrem Lalek.

Warto przeczytać: Wojciech Szelachowski: człowiek teatru, człowiek pióra, bezwęchowiec. Artysta z naszych stron

Jego rodzice byli lekarzami, mama pediatrą, pędzlowała nas i pigułkowała, a Tadeusz Szelachowski razem z moim ojcem zaczynali organizowanie służby zdrowia. Razem więc z Wojtkiem spędzali dzieciństwo, organizowali sobie zabawy, najpierw w przedszkolu, potem było rozstanie w podstawówce, znowu zeszły się ich drogi w I LO, rozeszły na studiach, by wreszcie stać się kulturtraegerzami w mieście.

– Jak wyprowadzili się, to myślałem, że to kara za jakieś grzechy, bo nie mogłem zrozumieć, dlaczego Szelachowscy wyprowadzają się od Lechowskich.

Z tym samym uśmiechem, tak dobrze znanym z gawęd, które wielokrotnie snuł w Muzeum Podlaskim, Andrzej Lechowski pokazuje kolejne domy – okno na Kraszewskiego, uwiecznione przez Henryka Wilka w rysunku, potem w służbowym mieszkaniu przy Świętojańskiej. I przywołuje postać słynnego rysownika, który wywarł piętno na białostoczanach, rysując stare domy, z opadającym dachem, gzymsy, niby nieważne szczegóły, ale w nich tkwiła głęboka nostalgia i refleksja, bo teraz przecież tego nie ma. Rysunki stały się dokumentem.

Ale i prawdziwe dokumenty znajdziemy też w szafie pana Andrzeja. Liczne i cenne listy, pieczęcie, zdjęcia. Andrzej Lechowski z takimi korzeniami musiał stać się historykiem. Zresztą zbieractwo dokumentów ma we krwi i już ochoczo pokazuje najważniejszą szufladę, wyciąga bibeloty.

A to pojemnik na drugie śniadanie z czasów, gdy babcia chodziła do elitarnej szkoły dla panienek w Warszawie, prowadzonych przez siostry Kowalczykówny, a to czapkę studencką swego ojca. Listy rodzinne, które pomagają łatwiej zlokalizować trasę wojenną przemieszczania się rodziny (listy pisane z Saskiej kępy do Wilna). Pierwszy dyplom z Uniwersytetu Warszawskiego w 1824 roku, list do stryjka z prośbą o 20 butelek wina, „bo tu jest straszna nędza na napitki”, który napisał Aleksander Głowacki do jednego z przodków Andrzeja Lechowskiego. Pamiątki są z gałęzi ze strony ojca – akty ślubu i zaproszenia, liściki i podziękowania. Ze strony mamy jest dużo zdjęć i pamiątek z 1925 roku, podziękowania dla sędziego pokoju, który, jak podkreśla pan Andrzej, był ojcem babki.

– Moja mama, zanim zmarła w 2000 roku, spisała wszystko, co wiedziała o rodzinie. Ta historia jest doprowadzona do wojny. Teraz czas zająć się nią na nowo – zamyśla się historyk, jakby mierzył czas, jaki musi przebyć w obie strony, do tyłu i do przodu, żeby zdążyć spisac dzieje.

Dla potomnych. Zwłaszcza, że szukał i wcześniej śladów, w Dokszycach na Białorusi. Tam – grobu swego pradziadka, zresztą w cudownie intuicyjny sposób odnaleziony na starym cmentarzu.

Pełno tu zdjęć z dzieciństwa, patrzymy na postaci z fotografii, od strony matki, czyli Stolzenwaldów. Lubił je oglądać razem z babcią, czule zwracając się do niej „bumo, możemy raz jeszcze spojrzeć w album?”. Zwłaszcza, że opowiadała wesołe historie, jak np. wbijały szpileczki w tyłek otyłej ciotce, jak prezentowali się kawalerowie Legii Honorowej z rodziny. Mówiła też o majątku w Przęsławicach, który kupił przed wojną wuj Leonard. Ten majątek intrygował go najbardziej, więc kiedyś korzystając z pomocy znajomych konserwatorów odszukał to miejsce, pojechał – zabierając swoich bliskich – i… znalazł. Wszyscy śmiali się na miejscu, że z majątku zostały tylko kamienie, a żona Andrzeja Lechowskiego zrobiła zdjęcie na tle posiadłości rodowej.

– I była kupa śmiechu, jak to chciałem pochwalić się rodzinie dobrami.

Zdjęcia białostockie mówią więcej. Oto stara szkoła przy Sienkiewicza – szkoła jest muzyczna, a przy stole siedzą siostry Frankiewiczówny, które ją zakładały.

Dawny Białystok, jeszcze drewniany, z uśmiechniętymi ludźmi, którzy teraz są opisani na kartach książek o powojennej historii miasta. Dla Andrzeja Lechowskiego Białystok nie miał tajemnic. Przesiedział mnóstwo czasu na wertowaniu starych, przedwojennych gazet. Zna historię większości ludzi, pochowanych w alei zasłużonych na białostockich cmentarzach. Kłania się wszystkim postaciom ze świata sztuki, mówiąc do nich po imieniu i wielokrotnie pisząc ich biogramy. Filuterny wobec nadętej historii, potrafi zaciekawić drobiazgami i zachęcić do poznawania najbliższej okolicy. Nawet teraz nabieram ochoty na zgłębianie tajników zdjęć, pokazujących rodową Raszkówkę, majątek Kownackich czy wileńską willę.

– Dziadek z braćmi na Zwierzyńcu w Wilnie wybudowali willę, chciałem zobaczyć, co z niej zostało. Pojechałem rok temu. Rzeczywiście zostały tam ślady sprzed wojny, jakieś stare meble, lustra, żyrandole. Mieszka tam starsza pani, nauczycielka muzyki, której córka jest solistką Opery Wileńskiej, nawet zaproponowała, żebyśmy przenocowali. Jak u siebie – podkreśliła. Była życzliwa i otwarta. Obejrzeliśmy i pojechali – żartuje Andrzej Lechowski, ale widać, że ta historia ze zdjęć, zapamiętanych opowieści, anegdot i w nim domaga się ciągu dalszego.

Przecież teraz, kiedy na rok przed emeryturą przestał pełnić funkcję dyrektora Muzeum Podlaskiego – ma dużo czasu. Gorycz opadła, trzeba umieć przełknąć gorzką pigułkę zmian, cieszyć się życzliwością ludzi, którzy ciągle pamiętają i wdzięczni dzwonią – zapraszając do dalszej współpracy. Na pewno więc będą spacery, może w meloniku i surducie, może w zwyczajnych traperach, ale z ciekawą historią Białegostoku, opowiadaną jak zawsze z pasją i znawstwem.

– No i chyba nie ma co się ociągać, przodkowie domagają się spisania historii rodziny – uśmiecha się pan Andrzej, zamykając szafę.

Znając jego skłonność do żartów i anegdot, trzeba szykować się na pełną dowcipu, mądrą i ciekawą książkę. O ulubionym mieście świata – czyli Białymstoku.

Dorota Sokołowska