To nie będzie typowy wywiad, bo i postać nietuzinkowa i bardzo artystyczna. Choć imał się różnych rzeczy, najbardziej jest znany jako reżyser i były dyrektor artystyczny w Białostockim Teatrze Lalek. Wojciech Szelachowski (na zdjęciu), bo o nim mowa, to człowiek, który umie napisać świetną piosenkę na kolanie tuż przed premierą teatralną i wierzy, że teatr może uratować ludzi. Dla swego wnuka Rocha wydał książkę z wierszami w nakładzie trzech egzemplarzy. Wiedziałam, że to nie będzie zwyczajna rozmowa.

Palisz?

Pytanie spadło wprost pod nogi, ledwie otworzyłam drzwi do mieszkania. Szukałam go długo, mimo czytelnego adresu i wielu podpowiedzi. A to przecież był zwyczajny blok, jakich wiele w okolicy Wesołej – trzypiętrowy, długi, z ogródkiem.

Mieszkał na parterze, to tu obmyślał piosenki do swoich spektakli. I to mieszkanie kryło wielką tajemnicę człowieka z teatru i tego, kto mieszkał tu wcześniej.

Która to szafa jest? Wskazał tę za rogiem, przy drzwiach.

– Było trochę makabryczne, ale ja tego tak nie odbieram – mówi Wojciech Szelachowski, bo to z nim spotykam się, żeby porozmawiać o sztuce życia, tworzeniu teatru i o śmierci. – Bo raz sito czasu zrobiło swoje, dwa, moja przypadłość też odgrywa tutaj rolę.

Siedzimy w kawalerce, którą dwadzieścia parę lat temu dokupili z żoną, kiedy wyprowadziło się małżeństwo z dzieckiem, bo przestrzeń była dla nich za mała. Wcześniej mieszkał tu człowiek o skłonnościach alkoholowych, któremu zdarzało się pomagać u wejściu do klatki schodowej, wyciągać go z zasp śnieżnych. Człowiek miły i uprzejmy, ale pijak. Często uderzał głową w ścianę i nie mogli przez to zasnąć, a ich łóżko stało tuż obok. Dopiero jak słyszeli jego oddech, zasypiali spokojnie.

– Ten człowiek często wyjeżdżał do rodziny na wieś, nie było go przez tydzień czy dwa tygodnie, no i tak się właśnie kiedyś zdarzyło, że zniknął. U nas wieją głównie wiatry północne, tym razem, kiedy schodziliśmy z żoną do klatki, a mieszkamy na parterze, powiał wiatr południowy. I Gosia z przerażeniem spojrzała na mnie i kiwnęła głową w stronę drzwi. Domyśliłem się o co chodzi. Wezwaliśmy policję, wyważyli drzwi, dwa metry od progu ten nasz sąsiad stał. Miał udar lub zawał, może wylew i zaklinował się między kuchenną szafką a ścianą.

I w ten sposób zesztywniał.

– Panowie mundurowi wyskoczyli na zewnątrz, z odruchem wymiotnym, ja natomiast zostałem. Stałem tam przez dłuższą chwilę, a mogłem tam stać, bo ja jestem anosmikiem, to znaczy, że nie mam powonienia. W takich sytuacjach dużo mogę znieść – wyjaśnia. – Obrazek mam przed oczami swoimi do tej pory, tego się nie da zapomnieć.

Zanim tu dotarłam, a teraz razem z Wojtkiem oglądam mieszkanie, pisał felieton. Wojciech znany jest z zamiłowania do pisania, od wielu lat publikuje w miesięczniku „Zwrot w czeskim Cieszynie”, a gazeta wychodzi od 70 lat, redaktorem naczelnym jest Halina Szczotka, pamięta ją jako studentkę reżyserii, która zaproponowała mu współpracę i właśnie pisanie felietonów dopisał do swego puchnącego CV kolejną profesję.

Rozglądam się po jego mieszkaniu w poszukiwaniu inspiracji. I chyba jest wszystko, co niezbędne – płyty, książki…

– Tak, ale ja tu sobie wyrzucam to, że moje mieszkanie, mimo że mam tylu znajomych scenografów, malarzy, nie jest wyposażone w ich dzieła, które by mi pomagały wspominać i kontemplować, nie ma na to czasu. Ale obiecujemy sobie z żoną, że kiedyś zadbamy o tę stronę, ale to prawda, ze szpargałów, fiszek, książek, zdjęć po szufladach jest tutaj mnóstwo. I to z rozlicznych profesji. I poezji, dramatów – często sięgam po te książki i od przypadku do przypadku je sobie wertuję.

Najpierw była polonistyka. Wygrał olimpiadę z języka polskiego w województwie podlaskim i mógł w połowie bimbać, bo nie musiał zdawać matury z języka polskiego. Mógł wybrać filologię polską na dowolnym uniwersytecie, jak również teatrologię.

– Oczywiście oglądałem, studiując w Warszawie, wszystkie spektakle i Kantora, i Szajny. Ale ja wtedy nie przepadałem za teatrem – uśmiecha się Wojciech. – Studenckie, wszelkie inne, ale byłem z dala od teatru.

Gdyby wiedział, ze skończy w teatrze, to wybrałby studiowanie w warszawskiej PWST.

– Nie lubiłem teatru za pewną sztuczność, megalomanię aktorów, twórców, która przecież jest wpisana w ten zawód i przekonałem się na własnej skórze, jakie są koszta wpisania tego zawodu w życie.

Pycha – to słowo klucz w wolnym zawodzie.

– Myślałem zatem o kinie, o reżyserii filmowej, kiedy już podjąłem decyzję o tym, że startuję dalej. Ale to zostało w rodzinie, bo łódzką filmówkę skończył mój brat.

Ważna postacią w tym pięknym przypadku, jakim stała się dla niego ścieżka teatralna, jest postać Krzysztofa Raua. Sam fakt, że utworzył szkołę teatralną, a on był na pierwszym roku reżyserii. Potem zbudował bardzo silny zespół aktorski, a do tego dołożył bardzo silny zespół artystyczny.

– Przecież na etacie w tym zespole najpierw byłem ja, potem pojawił się Tadeusz Słobodzianek jako konsultant programowy, na etacie reżysera był Piotrek Tomaszuk, to była bardzo silna paczka, trochę ścigająca się reżysersko, było koleżeństwo profesjonalne, może nie brydż towarzyski, a towarzyski poker, co zrozumiałe. Pamiętam tez moją burzliwą rozmowę z Rauem, kiedy odrzucił moją propozycję tekstu politycznego, być może inaczej przebiegałaby moja kariera. Były kłótnie, ale w bardzo silnym związku teatralnym. Przypadek, na pewno. Choć przypadków nie ma.

Konstelacja gwiazd reżyserskich i aktorskich, fantastycznie się ułożyła. Białostocki Teatr Lalek w tamtych latach szturmem wszedł do świadomości mieszkańców i został na długo.

– Im jestem starszy, tym bardziej jestem przekonany, że życie nie zna przypadków. I los czy Bóg piszą takie scenariusze, które bardzo zaskakują. Ksiądz profesor Heller, który zajmuje się astronomią, ontologią i myśli też o absolucie, mówi, że siła wyższa, Bóg, jest genialnym matematykiem. Te przypadki nie nam dane są rozwikłać.

Jest taki dowcip o tym, długi, ale można go opowiadać, kiedy rozmawiamy o przypadkach czy losie. W golfa gra trzech panów – Jezus, Mojżesz i emeryt. Uczą się to robić i pierwszy uderza Mojżesz, źle, i piłeczka wpada do morza. Mojżesz podchodzi do morza, czyni gest, morze się rozstępuje, a on po mokrym piasku dochodzi do piłeczki, bierze ją i wraca do Chrystusa. Chrystus uderza w nią i znowu wpada do morza.

– I jak się wszyscy domyślają, Jezus podchodzi, idzie po tafli wody, dochodzi do piłeczki, kładzie się na morzu i sięga po nią. Potem podaje staruszkowi. Ten uderza w piłeczkę i również nieszczęśliwie ona leci w stronę morza, i już już ma do niego wpaść, kiedy nagle pojawia się mewa, chwyta piłeczkę, wraca na ląd i siada na gałęzi drzewa. Panowie patrzą. Na konarze drzewa pojawia się pajączek, więc mewa wypuszcza piłeczkę, zjada pająka, a piłeczka spada przy pniu drzewa, leży przez chwilę, panowie patrzą. A tu kret kopie kopczyk i piłeczka nagle znajduje się na szczycie tego kopca. Panowie patrzą dalej. W tym momencie mała glizda wydostaje się z ziemi, tyka piłeczkę i popycha ją na dół. Już ma wpaść do dołka, ale nagle zatrzymuje się na krawędzi. I nagle przelatuje motyl i podmuch wiatru od jego skrzydła wbija piłeczkę do celu. W tym momencie Mojżesz odwraca się do Chrystusa i mówi: wiesz co, p… (uwaga: przekleństwo – red.), więcej z Twoim Ojcem nie gram. I proszę sobie wyobrazić, to też w kontekście tego dowcipu: ja tym dowcipem, nie będąc nigdy w Watykanie, rozbawiłem papieża. To znaczy ja, ja jako element, łańcuszek w tym przebiegu zdarzeń.

Otóż: Szelachowskiemu opowiedział tę historię profesor Akademii Teatralnej Henryk Rogacki. On opowiedział bratu, brat opowiedział dowcip producentowi filmowemu Sławkowi Jóźwikowi, Jóźwik opowiedział ten dowcip reżyserowi Krauzemu, Krauze – Zanussiemu, Zanussi był na audiencji w Watykanie u Jana Pawła II, rozbawił papieża, po czym wrócił i opowiedział o tym Krauzemu, Krauze Jóźwikowi, Jóźwik bratu, brat Wojciechowi Szelachowskiemu, a on przekazał tę informację Henrykowi Rogackiemu.

– Czy my jesteśmy w jakiejś sztafecie? Przekazujemy sobie różne pałeczki, drobiazgi, nie zdając sobie sprawy, że mały kamyk porusza lawinę. Nie jesteśmy w stanie skontrolować tej gigantycznej układanki, która jest naszym życiem. Nawet kiedy kroczę po lesie, a jestem wielkim miłośnikiem późnego grzybobrania, bo niedawno odkryłem tę pasję, to mam świadomość, że w ten las ingeruję, zostawiam ślady, także to machanie motylimi skrzydłami jest mi bardzo bliskie w myśleniu o przypadku w ludzkim losie. Popatrz ile tego jest: tu wypisałem profesje, zawody i działania – rzuca Wojciech – jakimi się zajmowałem. Zawsze za nie brałem pieniądze, więc mogę powiedzieć, że się z tego utrzymywałem, prawda? lista zrobiła na mnie wrażenie, tego jest masa i to rozlicznych. Poważniejszych i tych zabawnych, ale jedno jest pewne: podchodzę do niej z całą sumiennością, szczególnie teatralnej czy akademickiej. Natomiast nieobca też jest mi zabawa i tak to traktuję, jako element pewnej gry, ucieczki od codzienności. Świat stwarza tyle możliwości i pasji, że szkoda życia na jedną profesję, choć doceniam ludzi, którzy są konsekwentni, uparci w dążeniu do celu. Ja też potrafię miesiącami być w teatrze, ale powieści napisać bym nie potrafił. Lubię skakać z kry na krę.

Był kiedyś sprzedawcą w kiosku „Ruchu”. Zaczęło się od tego, że szukał żonie pomieszczenia na gabinet lekarski, ale nie znalazł, natomiast natrafił na ogłoszenie: „Sprzedam pawilon z totalizatorem”. Kupił i nie stał tam sam, bo pomagała mu ciocia.

– Przecież jednocześnie i wykładałem na Akademii Teatralnej, i zrealizowałem jedną sztukę w Białostockim Teatrze Lalek. Ale przez pół roku byłem najszczęśliwszym człowiekiem. Żona była zdumiona, że ja wstaję o szóstej i pędzę, by godzinę później otworzyć ten mój kioseczek, nieopodal myjni i baru, trochę jak z warszawskiej Pragi. Wykładałem gazety, zamawiałem je również z myślą o sobie, paliłem papierosy i miałem jeden cel – że jeżeli w przeciągu roku wygram jakieś pieniądze, a grałem codziennie po dwa złote, to zrealizuję swoje marzenie: swój własny teatr.

Nie udało się.

A gdzie cię jeszcze pchało? Dopytuję.

– Wiesz, to raczej bez szans, żeby wybudować taką scenę. Zarówno kamienica, jak i ludzie, których trzeba utrzymać. To potrzebuje wsparcia. Janda miała takie pieniądze, więc jej się udało. Moje marzenie o teatrze pozostanie niezrealizowane, ale wierzę, że powstanie tu choć scena muzyczna, bo jest potencjał – świetnie śpiewający zespól BTL-u, przyszli aktorzy z Akademii, wreszcie Studium Wokalne. Prowadzę tam zajęcia z piosenki aktorskiej i wiem, ze taka scena byłaby potrzebna. Przy czym taką scenę można zaadoptować, a ja marzyłbym o swoim teatrze dalej.

Marzeń ma więcej. Inna idea „fix” to jest odbudowa teatru dworskiego. Teatr Branickiego to była pierwsza scena w kraju wybudowana specjalnie na potrzeby teatru. Inne teatry dworskie mieściły się w budynkach i sceny były zaadaptowane, natomiast Białystok miał niezależną scenę wybudowaną przez Branickiego. Zrobił to z myślą o Izabeli. I wtedy Białystok był takim bardzo silnie działającym ośrodkiem promującym kulturę europejską, może nawet bardziej niż obecnie. Wtedy odwiedzało Białystok mnóstwo grup tanecznych, baletowych, marionetkowych, teatralnych, orkiestr – liczba była imponująca. Jest taki osobowy przedwojenny indeks Glinki, który wymienia osoby, a jest to potężna lista, który wymienia osoby artystów czy architektów związanych z dworem Jana Klemensa.

– My mamy grupy teatralne, muzyczne, nawiązujące do tamtego czasu, ale taki teatr, wyobraź sobie tylko scenę dworską w środku tętniącego rytmem XXI wieku Białegostoku.

Byłeś kreatorem teatralnym miasta, jak się z tym czułeś?

– Znowu ukłon w stronę zespołu, bo koledzy i koleżanki pozwalali mi na to, wyjątkowe artystyczne szaleństwa, wielokrotnie teksty powstawały w ogródku teatralnym, na próbach, także generalnych, wiele pomysłów przynosili mi sami koledzy, grając podtekstami. Oczywiście ja to wszystko realizowałem jako reżyser, ale atmosfera tamtych lat była niepowtarzalna, mieliśmy dużo większą wolność artystyczną. I pracowaliśmy inaczej, nie produkowaliśmy więcej niż trzy, cztery premiery, może czasem więcej, ale bez presji czasu i pieniądza. Mniej rządziły statystyki, a władze – byliśmy przecież tuz po przełomie – nie wtrącały się w nasze sprawy, bo zajęte były czymś innym. Myśmy się czuli, powiem to górnolotnie: uskrzydleni. I myśmy mieli święty spokój, a on jest dla artysty niezwykle ważny.

Która ze sztuk z tamtego czasu jest najważniejsza?

– Nie każ mi wybierać (śmiech – red.). Każda była inna. Myśmy z Krzysztofem Dziermą postanowili realizować repertuar teatru muzycznego. Z pełna kalkulacją postanowiliśmy, że zaatakujemy… wrocławski przegląd Piosenki Aktorskiej. To był nasz program i trwało to trzy, cztery lata. Udało nam się to zrealizować. Czy ja mam jakiś specjalny spektakl, który pamiętam? Niedawno oglądałem Kabaret Dada, a przecież to już trzydzieści lat, z udziałem kolegów, kilku już nie żyje Marek Kotkowski, Mirek Wieński. I powiem że… podobał mi się ten spektakl.

Jak powstawały kursy?

– Pierwszy to była „Żywa klasa”. Materiał powstał z myślą o studentach Akademii Teatralnej. Wykonaliśmy heroiczną pracę, sam napisałem szesnaście tekstów, on szesnaście kompozycji, spreparował muzykę i początkowo to był egzamin z piosenki aktorskiej. Po czym przenieśliśmy ten materiał i powstała „Żywa Klasa”, już na zawodowej scenie teatru. Wszystkie piosenki opowiadały o polskich schorzeniach, aberracjach, w formie żartobliwej lub lirycznej. Wszystkie dotykały problemów Polski. Natomiast pod koniec tego spektaklu, i trochę się tu uśmiecham, Krzysztof Dzierma, który rozmawiał z wypchaną kurą, to ona odbierała jego monolog, mówił, że Isaak Asimow obliczył ciekawą zależność: 1700 lat temu na ziemi żyło półtora miliarda ludzi, w początku XX wieku na ziemi żyło dwa miliardy ludzi. Przez dziewięćdziesiąt lat przybyły cztery miliardy. Asimow obliczył, że jeżeli ta tendencja się utrzyma, to za kolejnych tysiąc siedemset lat ciężar ziemi przewyższy ciężar kuli ziemskiej. Krzysiek trzymał w ręku globus, niby go upuszczał, łapał tuż nad ziemią, potem natomiast pokazywał kurze i mówił: „A o to trzeba dbać”.

Krzysztof niedawno w rozmowie powiedział też Wojtkowi, że jest prorokiem. Czasy globalizacji, przyrostu i przerostu, niektórzy mówią o depopulacji, to przecież żywe problemy.

– Mnie ta skala przerosła, podczas naszej rozmowy nie wiem, ile dzieci się urodziło, ale podczas jednej sekundy trójka ziemian przybywa. To proces niebezpieczny i stawiający wyzwania dla ludzkości.

Potem to się stało pomysłem na kolejne spektakle: monologujący Krzysztof Dzierma i jego interlokutorzy. Następny był Andrzej Zaborski jako Karolek, niby brat Krzysia, który odwiedzał go w Krótkim Kursie Piosenki Aktorskiej. A w Krótkim Kursie Wychowania Seksualnego tenże Karolek przychodził ze swoją żoną Alicją Bach, a piosenki dotyczyły różnych erotycznych problemów, ale były z podtekstami politycznymi i innymi. Te dwa kursy były kontynuacją tej „Żywej Klasy”, którą wymyślił na początku.

Można powiedzieć, że Państwo Fajnaccy to też był krótki kurs, tym razem adresowany do dzieci, opowiadał o wielkich i mniejszych problemach dzieci. Podobnie Krótki Kurs Poezji Dziecięcej tę formułę przypominał.

Dlaczego w jakiś sposób skończył się teatr?

– Możesz mieć takie wrażenie. Sam się poniekąd wyautowałem, bo byłem zmęczony teatrem. W życiu każdego, kto występuje, przychodzi moment przegrzania. Potrzebowałem dwóch lat odpoczynku, a potem stopniowo tęskniłem i nie powiem, że czuję się wyobcowany, bo tak nie jest, ale mam pewien głód teatru. To nie znaczy, że nie robiłem nic, to były mikro próby teatru, to nie były spektakle, ale kilkanaście odsłon per formatywnych działań muzycznych. Funkcjonuje teatr najnowszy, który siedzi przed tobą. Na razie jednoosobowy, choć są i artyści i twórcy, którzy w orbicie tego teatru krążą i być może jeszcze o nich usłyszycie. Odbyły się koncerty przy współpracy w studium wokalno-aktorskim, w cyklu piosenki ze scenki, kiedyś miało miejsce bardzo niekonwencjonalne zdarzenie, czyli Krótki Kurs Teatru Najnowszego, w którym wzięło udział 30 osób. To był kolaż i zderzenie różnych estetyk. To była nawet pewna prowokacja z ukrytą dramaturgią. Ale mam plany na przyszłość, odbyło się zdarzenie takie, jak krótki kurs oglądania Ratusza. Elitarne działanie performatywne, za pozwoleniem szefa tej instytucji oglądaliśmy Ratusz. A popremierówka odbyła się w Akcencie, tuż za Akcentem.

Był Krótki Kurs grania w kapsle, siedmioosobowe wydarzenie teatralne, w czerwcu grali przez półtorej godziny na asfalcie tuż przed Teatrem Lalek. To była pyszna zabawa, niewykluczone, że powtórzą ją w szerszej skali.

– Nie definiuję i nie chcę określać programowo teatru najnowszego. Na tytuł wpadła moja żona, kiedy myślałem o Teatrze Nowym, to ona powiedziała, Wojtek, zrób teatr najnowszy, bo nowych teatrów w Polsce jest bardzo dużo. Nazwa obliguje i nie chcę jej schrzanić, w związku z tym nie będę haseł programowych definiował, zobaczymy, co się zdarzy.

Może właśnie ten splot okoliczności sprawi, ze piłeczka wpadnie do teatralnego dołka. Plany są.
Jesteś człowiekiem pióra.

– Mogę sięgnąć na półkę i pokazać ci książkę wydaną w trzech egzemplarzach. Piszę dużo, sztuki teatralne, piosenki i wiersze, ale nigdy niczego nie wydałem. Zadebiutowałem wierszem pierwszym i ostatnim, za namową Wiesława Kazaneckiego. On był redaktorem naczelnym pisma „Zdarzenia”, który powstał na bazie Białostockiego Informatora Kulturalnego, a ja byłem jego zastępcą i poprosił mnie o swoje wiersze. Z trzydziestu wybrał skądinąd tylko jede, i ten wiersz został opublikowany w „Zdarzeniach”

„Księga wierszów”, Wojciech Szelachowski, trzy numerowane egzemplarze, pierwszy dla Rocha,wnuka, drugi z trzech jest egzemplarzem autorskim, a ostatni jest własnością białostoczanki Joasi Iwanickiej, scenografki mieszkającej teraz w Chicago. Wylicytowała go za 750 złotych. Trzeba go jej zadedykować i wreszcie odesłać.

– A książkę zawinszował sobie mój wnuk, który chciał żebym opublikował swoje wiersze, a zrealizowała moja córa Ida. I w ten sposób powstała „Księga wierszów”, bo tak sobie zażyczył Roch. Pisanie wierszy nie jest takie proste, chodzi o zdyscyplinowanie, ale tak, piszę. Ciągle piszę. Choć czekam na chwilę skojarzeń i moment. W tych swoich wielu kajetach notuję i poprawiam, próbuję też posegregować, ale kiedy otwieram swoje liczne foldery w komputerze, to przychodzi mi chętka na pisanie czegoś nowego i przestaję myśleć o wydaniu tego, co mam zapisane. Krzysiek Dzierma twierdzi, że nie powinno się pisać do szuflady, ale ja zdaję sobie sprawę, ile popełniłem grafomańskich wierszy, niech sobie leżą tam, gdzie jest ich miejsce. Pamiętajcie, że jestem polonistą, znam rozliczne szkoły analityczne, metody rozbierania wiersza i pracy nad nim. A dla mnie to mała wiewiórka, która wyskakuje z drzewa mojej wyobraźni i skacze tak szybko, że czasem nie zdążę jej złapać za ogon i zapisać.

Teatr ciągle uczy go dyscypliny i dystansu. Te pierwsze sztuki dla dzieci, dla których tekst musi być przejrzysty, prosty i logiczny. Musi do niego docierać. Odszedł dzięki teatrowi od literatury awangardowej, niedobrej w jego wydaniu, na której tak chętnie się wzorował, zwłaszcza w wierszach. Nauczył się chodzić w poezji. Tak jak malarze uczą się malować realistycznie, żeby to potem zburzyć, to on nauczył się kroczyć drogą wersyfikacji, pewnego porządku i do tej pory jest tej metodzie oddany, podobnie jak Młynarski czy Przybora, co nie znaczy, że nie pisze frazą poetycką tekstów białych i skomplikowanych.

Może kiedyś się złożą w taki zbiorek, dużo osób go do tego namawia, więc może kiedyś zmobilizuje sam siebie.

– Zbierasz się już? Poczekaj, czas na pointę, jak w każdym porządnym dziele sztuki – mówi Wojciech Szelachowski. – Wracając do mojego sąsiada, stojącego dwa tygodnie po śmierci w moim obecnym mieszkaniu. Teraz tam stoi półka z książkami. I kiedy czasami chodzę do mieszkania, to myślę o tym moim sąsiedzie, milczku zza ściany. Niektóre książki inaczej się czyta. I inaczej postrzega się inne rzeczy.

A wracając do anosmi, to odbyło się kiedyś takie spotkanie w Warszawie w chińskiej restauracji, gdzie było siedmiu ansosników: on, jego brat rodzony i brat cioteczny, rysownik Edward Lutczyn, Jurek Konstantynowicz – lekarz pediatra z Białegostoku, też artysta kabareciarz, pewien kompozytor z Łodzi. Dosiadł się do nich Czarek Pazura i nie mógł wyjść z podziwu, że spotyka samych bezwęchowców. A panie kelnerki zaraz przybiegły i podały im księgę gości.

– Wpisaliśmy się. Pamiętam między Edytą Górniak a Jerzym Urbanem. Pomyślałem sobie wtedy, że łączy nas coś szczególnego. Wszyscy raczej jesteśmy ludźmi pogodnymi, pewnie dlatego, że nie czujemy smrodów świata.

Dorota Sokołowska