Umówiliśmy się w centrum miasta i to był zły pomysł. Co chwila zatrzymywali się przy naszym stoliku przechodnie, by przybić piątkę albo po prostu pozdrowić – za każdym razem z szerokim uśmiechem na jego widok. Ryszard odwzajemniał życzliwość, machał, mrugał, podnosił się z kawiarnianego fotela, rzucał mimochodem kilka zdań, nie przerywając też rozmowy ze mną.

„Prawdziwy aktor” – pomyślałam – pamiętając, że oba słowa są skrojone wprost na niego. Bo jest prawdziwy, kiedy gra na scenie, gdy staje się wodzirejem albo czyta fragmenty powieści w radiu. Lub prowadzi niezliczone ilości zbiorek charytatywnych, nigdy nie odmawiając potrzebującym. I jest aktorem – bez względu na to, czy stoi na scenie Białostockiego Teatru Lalek czy na polanie, gdzie jest bimbrownia.

Atrakcyjnie zarośnięty, z włosami fikuśnie zaczesanymi do tyłu i inteligentnym błyskiem w oku zaczepnie odpowiada na pytanie o to, kim jest.

– Jestem Ryśkiem, po prostu, bo wszystkie Ryśki to fajne chłopaki.

Kryje się w tym stwierdzeniu wszystko, co sprawia, że jest tak lubiany: atrakcyjność, dowcip, autoironia wobec siebie, ciekawość ludzi, a przede wszystkim talent, zwłaszcza w naśladowaniu. I aż szkoda, że nie da się opisać, z jaką swadą wchodzi w różne role. Moduluje głosem, nawet gdy przedrzeźnia sam siebie.

– Wiesz, ja pracuję w szkole teatralnej, mam tam zajęcia ze studentami i na początku myślałem: wejdę i powiem dzień dobry (tu maksymalnie zniża głos). Albo tak: dzieeeeń doooooobry (przeciąga erotycznie samogłoski), albo: dzień; dobry (szybko oddziela wyrazy, żeby nadać im zdecydowany ton). Ale powiedziałem sobie: Rychu, nie kombinuj, bo nie pociągniesz tego, zapomnisz, co kłamiesz. Wszedłem więc, mówiąc po prostu czee, siadajcie, pogadamy, Rysiek jestem.

Ryszard Doliński nie mógłby być inny, łamie wszystkie konwenanse, zaprzyjaźnia się szybko, jest naturalny i szczery, ale to, co wyróżnia go najbardziej, to uśmiech od ucha do ucha. W dodatku zaraźliwy, więc śmiejemy się co chwila, kiedy sypie anegdotkami z życia teatru.

– Lubię rozmawiać z ludźmi i daleko mi do osób, które mówią (zniża głos i nadaje mu ton kategorycznego rozkazu): proszę przygotować mi scenę. Ja mówię (familiarnie pochyla się i rzuca): chodźcie chłopaki, przepchniemy to! I włączam się do roboty, bo byłem przecież technicznym, znam się na tym i jestem cały czas Rycho.

Zaczynał w Teatrze Dramatycznym jako maszynista sceny, ale o tym później, bo teraz, na początku, zaznacza, że nie tylko jest aktorem komediowym, który bawi. Wiek (tu Ryszard puszcza oko) – zobowiązuje, więc od kilku lat specjalnie wybiera sobie role ważne, ważniejsze. Chce zostawić jakiś ślad w ludziach i na scenie, która przecież nie jest tylko do śmiechu, także do refleksji. Dlatego był „Komediant” Bernharda, opowieść o teatrze, który wysysa wszystko co dobre, a zostaje tylko rozgoryczenie komedianta na progu prowincjonalnej karczmy. Myśli o sztuce „Ja, Feuerbach”, to byłoby świetne zwieńczenie kariery aktora. Zderzenie marzeń z rzeczywistością, jakie wymyślił Tankred Dorst, można by naprawdę dobrze zagrać.

Ale na razie Ryszard przedziera się przez rzeczywistość piątkowego przedpołudnia, w centrum Białegostoku pozdrawiając mijających nas przechodniów. I przypomina sobie sytuację, kiedy ktoś zaczepił go na ulicy.

„O, jak dobrze widzieć, dzień dobry, dzień dobry” – ale przecież nie znał gościa, więc powiedział tylko, idealnie wchodząc w rolę: „dobrze spotkać, cieszę się, że chodzisz do teatru”. „A nie, ja Cię z bimbrowni znam!”. Pomyślał – czterdzieści lat pracy na scenie, a i tak najbardziej znana rola to ta z bimbrowni w muzeum w Osowiczach, gdzie opowiada o historii wytwarzania ducha puszczy.

Teatr przy Kalinowskiego to miejsce, w którym zagrał dziesiątki ról, ale najbliższa wszystkim jest rola Ryszarda Dolińskiego jako brata – łaty. Co zabawnie skomentuje i rozśmieszy, i przedrzeźni, nie odmówi kieliszka wódeczki lub wspólnej kawy. Kochany jest za najważniejszą rolę życia, czyli dlatego, że ma umiejętność rozmowy i ciekawość ludzi.

– Jestem teraz nad jeziorem, i tam jest taki ciekawy gość, robotnik. Mówią na niego Dzik. Porąbie drzewo, skopie grządkę, taki łooo (zaczyna naśladować prostego chłopa, lekko nierozgarniętego), ja ide do lasu, to narąbie drzewa panu Ryszardowi, co? – zawiesza głos, zmienia i dodaje – a Dzik ma na imię Wojtek. I skojarzyłem daty, mówię dzisiaj jest Wojciecha, zapraszam cię do domu. Mnie? – Ryszard znowu wchodzi w zdumionego Wojciecha – Dzika i szybko dorzuca – ja nikogo nie mam, no wie, ja taki tylko do roboty, gdzie mi do chałupy czyjejś leźć. Potraktowałem go jak kogoś bliskiego, chyba byłem pierwszy, który mu podał kawkę i przyjął w domu. Był zaskoczony i onieśmielony, a przecież nie zrobiłem nic wyjątkowego. Po prostu zrobiłem zakąski, zaparzyłem kawę, walnęliśmy kielicha i tyle. Nikt go nigdy nie zapraszał, zresztą chłop był prosty jak budowa cepa. Ale ciekawy. Spędziliśmy cały wieczór.

Wieś była zdziwiona, że zaprosił do siebie prostego nieokrzesanego chłopa, który nie potrafi porządnie sklecić zdania. A jednak Ryszard Doliński ma fenomenalną pasję poznawania innych. Zresztą, wyniósł to z domu. Mieszkali na Chrobrego, a wcześniej na Kilińskiego nad monopolowym, Stanisław naprawiał żelazka, wnosił pralki, był użyteczny i życzliwy, pomocny i bardzo pozytywny. Całe osiedle kochało Stasia, a że pracował w zakładzie pogrzebowym, to znał cały Białystok, ten żywy i martwy. Miał cały czas zmiennych klientów, a tych najbardziej zrozpaczonych, którzy jeszcze żyli, umiał skutecznie pocieszyć.

Kiedy Ryszard Doliński wspomina ojca, lekko zniża głos, staje się sentymentalny.

– Ojciec zawsze mi mówił: Griszka, musisz być super facetem. Zrób wszystko, jak należy. Patrz w oczy ludziom – nakazywał.

Rodzice trzymali kciuki, żeby pokończył jakiekolwiek szkoły, bo był niezłym urwisem, z Kilińskiego. Modlili się, żeby był hydraulikiem, a tymczasem on zaskoczył ich skończeniem technikum, załatwili mu pracę w Instalu, ale męczył się tam niemożliwie. Czuł, że to nie jest jego miejsce i tak nie lubił swojej pracy, że codziennie robił dziesięć malutkich kanapeczek, by mieć częstsze przerwy. Może dlatego nie lubił swojej pracy, bo już działał w ruchu amatorskim – szkolił się u ówczesnych mistrzów: u Siecha, u Ślączki, u Wojnicza.

Zmiana przyszła, gdy dowiedział się, że w Dramatycznym szukają pracowników technicznych. Dopiero tam poczuł się jak ryba w wodzie. Kręciło go to strasznie, najpierw przyglądał si…ę uważnie działaniu proscenium i kulis, aż któregoś dnia, po trzech latach pełnienia funkcji „maszynista sceny” zrozumiał, że to jest jego droga. Zresztą wiele nauczył się podczas tego epizodu – szacunku do sceny, którą koledzy nazywali ołtarzem w świątyni.

Uśmiecha się, przypominając tamte czasy, ale wtedy naprawdę myślał, że aktorowi nie można patrzeć w oczy, gdy idzie na scenę. Dlaczego? Ryszard przewraca oczami, wyciąga rękę, nadaje swojej twarzy srogi wygląd.

– Bo on niesie sztukę! – mówi.

I dodaje szybko, że zawsze jak przechodził aktor, robiło się krok do tyłu, spuszczało głowę, żeby nie rozproszyć, nie zniszczyć natchnienia i napięcia przed wejściem na scenę. Absolutnie serio wszyscy to traktowali i Ryszard także.

Do teatru lalek przeniósł się kilka lat później, to był czas budowy tej sceny przy ulicy Kalinowskiego i tam poznał mistrzów – Krzysztofa Raua, Piotra Damulewicza, Tomasza Jaworskiego. Zaproponowali mu, by zdawał do szkoły teatralnej. Zdał. Rodzice, zwłaszcza mama, pękali z dumy, bo przecież marzenia wobec syna były skromniejsze, ot, żeby chociaż jakiegoś zawodu się wyuczył.

– Pamiętam pierwszy spektakl, chyba Dekameron. Wyobraź sobie, leżę na scenie, ze dwa metry od widowni, a na niej siedzą moi rodzice. Pełno ludzi, a mój ojciec, który łamał wszystkie granice, zaprzyjaźniając się błyskawicznie z nieznajomymi, pokazuje palcem i odwracając się do siedzących obok widzów mówi, wskazując palcem – e, e, to Rysiek, mój syn. Ja gram, śpiewam, chodzę, mówię, a ojciec cały czas komentuje: patrz, Griszka – nigdy w życiu nie śpiewał, a tu śpiewa. Patrzcie, on hydraulik, a jak gra. I płacą mu za to!

Teatr. Przestrzeń trudna do ogarnięcia dla kogoś, kto żyje tylko fizyką, doczesnym światem codzienności. A przecież to tam, na deskach tuż przed widownią, dochodzi do całkiem nierealnego przeobrażenia – wchodzisz w rolę, przestajesz być sobą. Na ten umowny czas spektaklu wyobrażasz sobie siebie i przekonujesz do tej kreacji innych. Do fizyki dopływa króciutkie słowo i tak staje się metafizyka, która zmienia wszystko.

 – Piękny i niewdzięczny zawód – podkreśla Ryszard, ciesząc się, że dzieci nie poszły w jego ślady.

Bo pokazuje, jak szybko upływa czas: trzask! i już księcia nie zagrasz, prask! I już nawet króla nie. Co najwyżej dziadka króla, czarnoksiężnika, jakiegoś dziada, mikołaja. W tym zawodzie się odczuwa wiek. I jesteś non stop oceniany, dlatego nie da się ot tak zagrać przedstawienie, jak chałturę.

– Chciałbym zagrać jeszcze ze dwie, trzy role finałowe – dorzuca, zaciąga się nonszalancko papierosem i znowu macha na przywitanie jakiemuś przechodzącemu obok znajomemu.

Ryszard Doliński mówi serio o tym, że teatr jest ważny. Chce opowiedzieć o sobie, uwikłanym w próby i premiery, które – mimo upływu lat – ciągle niepokoją, stresują. O swoich kumplach, którzy zniknęli w metafizyce na dobre: umarli, a wciąż patrzą ze zdjęć w teatralnym foyer, jakby za chwilę mieli wskoczyć na scenę, partnerować w dramacie lub komedii. I o przeszłości, kiedy razem z innymi byli wspaniałym zespołem teatralnym, którego zazdrościły inne teatry. I o tym, że wszystko mija. Kiedyś bez teatru żyć nie mógł, codziennie zachodził, nawet jak miał wolne. A teraz – a, nie muszę, fajnie. Miłość jest ciągle, ale życie wzywa głośniej niż scena.

No właśnie. Kiedy rozmawiamy o idei aktorstwa, sensie ciągłego mierzenia się z tekstem i reżyserami, podchodzi do nas mężczyzna prosząc o papierosa. Ryszard wyciąga paczkę, częstuje. „Mogę dwa?” – ten pyta zachłannie, ale spotyka się ze stanowczą odmową. Odmowa to coś bardzo ważnego w zawodzie aktora, nawet momentami fundamentalnego. Musisz powiedzieć „nie” wielu rzeczom: wolnym wieczorom, topieniu lęku w alkoholu, kąśliwym uwagom reżysera. I przede wszystkim swojej słabości, którą przy każdym nieudanym spektaklu wykorzystują inni.

– Staram się mieć coś obok teatru, bo wystarczy, że potkniesz się raz czy drugi i już teatr cię nie lubi, nie lubią cię widzowie, nie obsadzają reżyserzy. Jak zostaniesz sam – zaboli. Musisz mieć coś. Coś ważnego. Teraz sobie buduję coś obok teatru, grabię, koszę trawę, nikt mi nic nie gada, a ja jeżdżę po trawniku i obmyślam, jak tu zagrać to czy tamto.

Jest lubiany, wie to dobrze i czuje. Zwłaszcza lubi go młodzież, z którą pracuje na uczelni, podsuwa im filmy i książki, bo bez poznania klasyki nie będą mogli wcielić się w żadną rolę. Kontekstu zabraknie. Przynosi im też lektury swoich mistrzów- w tym Jana Wilkowskiego i cieszy się, gdy ktoś jest zainteresowany, sprawia mu to radość.

– Ja tu wszystkich kiedyś znałem – uśmiecha się i charakterystycznie, krótko naśladuje kolejne, tym razem wyimaginowane powitania czee, czee, siema, siema.

Dzisiaj nie może rozpoznać nikogo, wszyscy z nosem w komórkach, więc woli usiąść w Kawiarni Lalek niż w centrum, żeby nie było tak przykro patrzeć, jak świat się zmienił.

Pamięta dawne czasy i może nawet do nich tęskni, bo przecież niedaleko (Ryszard pokazuje na antykwariat w nieodległym miejscu Rynku Kościuszki) był bunkier, dom kultury, prowadziła Aisza, Tatarka. Spotykali się na brydża, a potem ktoś wpadł na pomysł i zrobili pierwszy koncert, potem jakiś spektakl teatralny. Wciągało wszystkich, ktokolwiek nie zajrzał do piwniczki. Instruktorem był Ryszard Wojnicz, po łódzkiej szkole teatralnej, to był gość. Robili premiery w prawdziwych muchach, które sami sobie szyli, kupowali szampana, zapraszali publiczność, bo przecież tworzyli (Ryszard podnosi rękę, brew i głos) prawdziwy teatr!

Albo TKT na Kilińskiego. To było Towarzystwo Kultury Teatralnej, zacne grono zrzeszające aktorów z przewodnictwem Marka Kotkowskiego, też lalkarza. Ryszard Kuzyszyn i Andrzej Dworakowski, choć scenografowie, to z ambicjami, też tam bywali.

 – Cały czas gadaliśmy o teatrze, jak zrobić, po co. I nagle patrzyliśmy na zegarek – o, już pierwsza w nocy. Dzisiaj nie zdążę nawet butów zdjąć po spektaklu, a nikogo już w nim nie ma. Ale jak dawniej wychodzę po przedstawieniu i wołam: e, po kielichu może zrobimy? (długa pauza) halo! Pani Kasia z portierni woła: panie Rysiu, już wszyscy poszli. Jak to poszli? Dwadzieścia minut temu skończyliśmy. Nikt nie usiadł? Nie pogadał? Nie zapalił papieroska? Pani Kasiu – mówię – a ona na to, tak: mam kanapkę, poczęstuję i pogadam z panem. I tak z portierką rozmawiamy.

Pośpiech w teatrze nie jest najlepszy, ale czasy się zmieniły, wszyscy chcą szybko, szybciej. Już. A on lubi stary, powolny szlif diamentu, czyli rozprawianie się z drobiazgową analizą scen, dialogów, sensu. Ze słuchaniem opowieści ważnych ludzi, jak Ryszard Kuzyszyn, który pokazywał scenografię robioną w Krakowie i mówił (Ryszard znowu zniżą głos, dodaje mu charakterystycznej, Himilsbachowej chrypki): „kiedyś to była scenografia. A teraz, to są tylko malunki”. Słuchało się tych opowieści „mafii tkt-owskiej”. Co? Nie wzięli nas na festiwal teatralny? Marek Kotkowski brał telefon, wykręcał i mówił: „Cześć Włodziu!” (Ryszard staje się wspomnianym aktorem, a jego głos upodabnia do rubasznego, potężnego Kotka, jak go nazywali) „nooooo, do Szczecina byśmy przyjechali” (zawiesza głos) „spektakl dobry” (pauza) „zamknięta lista już?” (głos Ryszarda ścisza się i zawiesza, jak podczas prawdziwej rozmowy telefonicznej). „Dobra przyjeżdżacie, lista rozszerzona”. I tak mafia zadziałała.

Śmiejemy się oboje, a przechodnie obok zaciekawieni tą intensywną grą Ryszarda, odgrywaną przy stoliku w centrum Białegostoku, zatrzymują się przy nas z ciekawością.

Aktorstwo to pasja, ciekawość, humor i szczęście. Wszystko to łączy jeden człowiek, który uśmiecha się do wszystkich, odgrywa swoją rolę z niesamowitym wyczuciem parodiując głosy.

– Najważniejsze to słuchać i chłonąć – dorzuca na koniec Ryszard Doliński. – Zostałem aktorem, bo gotowy byłem lizać pysk każdemu, kto uczył mnie zawodu. Kiedy Wiesław Janicki mówił, czym jest „tempo w dialogu”, a ja tego nie rozumiałem, potem żyć nie mogłem, dopóki nie dowiedziałem się, co to znaczy. Marek Kotkowski zawsze mówił:jJak coś nie wyszło – twoja wina. Nie, to nie widownia była drętwa, to ty byłeś drętwy, miej do siebie pretensje i zawsze bądź niedorobiony. Jutro zagrasz to jeszcze lepiej. Patrzę więc uważnie – uśmiecha się Ryszard, kokietując filmowym, szerokim uśmiechem na pożegnanie. – Ciebie też już zapamiętałem. Jak będę potrzebował zagrać blondynkę z mikrofonem, będę wiedział jak to zrobić.

Dorota Sokołowska