Basia wkrótce osiągnie wiek, kiedy określana mianem seniorki. Ma złośliwy nowotwór. Walczy o siebie i żyje tak, jakby każdy dzień był tym ostatnim. Patrząc na nią z boku, obcując z nią, trudno zauważyć, że gra o swoje życie. Swoim uśmiechem i niesamowitą energią zaraża innych. Od kiedy dowiedziała się, co jej dolega, pisze pamiętnik i dzieli się swoimi emocjami z internautami. Założyła też konto na Instagramie – „Rak w małym mieście”. Pokrzepia i dodaje otuchy nie tylko chorym na nowotwory. Bierze udział w wielu akcjach związanych z profilaktyką różnych schorzeń. Jest już niemal twarzą Białostockiego Centrum Onkologii i ambasadorką fundacji „Pod skrzydłami kolibra”.

Ma pani raka – te słowa Basia Wnukowska, 55-latka z Sokółki, usłyszała równo rok temu. W lipcu wyczuła pod pachą guzek. Właściwie małe ziarenko, które zmieniło jej życie o 180 stopni. Po dwumiesięcznym diagnozowaniu okazało się jej wybawieniem.

To słowo w mojej sytuacji może brzmi ogromnie irracjonalnie, ale tak było. Ten guzek mnie uratował. Bo gdybym wtedy go zignorowała, dziś już mogłabym nie żyć – mówi kobieta.

Ziarenko bowiem okazało się przerzutem. Sygnałem, że gdzieś w jej organizmie dzieje się coś bardzo niedobrego.

Mój potężny przeciwnik, Her 2 +, zastawił na mnie niezłą pułapkę. Cicho i podstępnie w błyskawicznym tempie odbierał mi życie – opowiada.

Diagnoza była dla niej szokiem. Mówi, że nie przestraszyła się wtedy śmierci, a życia. Wiedziała, co ją czeka. Pracowała w służbie zdrowia. Napatrzyła się na chorych.

Radioterapia przypieka skrzydła

Mimo że od dnia, w którym dowiedziała się o tym, co jej dolega, minął rok, ma już za sobą kilka wygranych bitew. Najpierw przeszła siedmiomiesięczną chemioterapię. Przyznaje, że bywały w jej trakcie trudne momenty, kiedy zastanawiała się, czy da radę.

Przydała się tu moja dusza wojownika zaprawionego w bojach o przetrwanie – śmieje się.

Potem kolejną próbą sił była operacja. O niej już zawsze będą jej przypominać ogromne blizny po mastektomii. Okaleczona i poturbowana psychicznie dotarła do etapu radioterapii. Jest już po piętnastu naświetleniach, przed nią jeszcze dziesięć. Jakby tego było mało, co trzy tygodnie ma wlewy z przeciwciałami, które są dodatkowym orężem do walki z nowotworem. Powinna być wrakiem człowieka, tymczasem patrząc na nią, trudno uwierzyć, że coś jej dolega.

Ostatnio koleżanka powiedziała mi, że radioterapia tylko przypiecze mi skrzydła, a potem rozwinę je szeroko i polecę wysoko. Trzymam się tych słów kurczowo. Wierzę, że jeszcze wiele przede mną. To mi daje siłę – tłumaczy.

Zaznacza przy tym, że walczy już 366 dni, a nie 365, bo mamy rok przestępny. Dla niej to bardzo duża różnica. Każdy dzień bowiem ma ogromne znaczenie.

Psycholog jest ważny w terapii nowotworowej

Mam ograniczone wsparcie rodziny. Nie, że jestem zupełnie sama. Chodzi o to, że najbliżsi często nie bardzo umieją odpowiednio podejść do tematu raka. Myślę, że brakuje tu po prostu edukacji społeczeństwa. Jak traktować takie osoby, jak ja. Bliscy zawsze chcą dobrze, ale czasami nie wiedzą, jak to przekazać. Ja mam ten komfort, że umiem liczyć na siebie. Wychowywałam samotnie dziecko, nauczyłam się radzić sobie w bardzo różnych sytuacjach i teraz, gdy zachorowałam, wypracowane cechy charakteru przydały się podwójnie. Poczucie braku własnej wartości odbija się najbardziej właśnie w trakcie choroby. Wiedziałam, że nie mogę do niego dopuścić, bo nawet jeśli fizycznie pokonam raka, będę musiała też psychicznie stanąć na nogi. O tym w ogóle nie myśli się w trakcie walki o życie. A okazuje się, że może być najtrudniejszym etapem drogi do wyzdrowienia – akcentuje Basia.

Po diagnozie przewartościowała więc swoje życie. Skorzystała przy tym ze wsparcia psychologa. Bardzo jej pomógł. Zrozumiała dzięki niemu, że w takim trudnym momencie nie tylko siła jest ważna, ale również odwaga.

Trzeba pamiętać, że chorzy zwykle boją się śmierci, ja bałam się bólu. Tego, że może będę musiała leżeć i wymagać czyjejś opieki, chociażby przy higienie osobistej – wyjawia.

Terapia nauczyła ją bardzo ważnej rzeczy – niemarnowania swojej dobrej energii na roztrząsanie przeszłości i czarnowidztwo, które zawsze towarzyszy chorym.

Jeśli zdiagnozowana osoba nie jest w stanie poradzić sobie z tym sama, nie może przepracować tego z rodziną, pomoże jej tylko terapeuta. I nie ma czego się wstydzić, bo przecież on od tego jest. Odkrywa się wtedy wiele możliwości, których zdrowi nawet nie zauważamy. Najważniejsze jest jednak to, że praca nad sobą pomaga wyzbyć się strachu przed przyszłością. Bo przecież nie wiadomo nawet, czy ona przyjdzie. Czy będzie jakieś jutro – zauważa.

I przekonuje, że w ciągu ostatnich miesięcy zyskała więcej niż przez ponad pięćdziesiąt lat swego życia. Zaczęła doceniać to, co ma, chwile, na które wcześniej nawet nie zwracała uwagi.

Codziennie rano, gdy się budzę, cieszę się, że oddycham, że sama mogę zrobić sobie śniadanie, że mam z kim porozmawiać. Choroba nigdy nie jest stratą, bo przez nią paradoksalnie zyskujemy możliwość zauważenie tego, czego zdrowy człowiek nie dostrzega – mówi.

Kobiety mają trudniej

Basia bierze udział w różnych projektach Białostockiego Centrum Onkologicznego. Przez ostatni rok stała się niemal jego twarzą. Często rozmawia z pacjentkami i zauważyła, że kobiety w chorobie mają trudniej. I szczególnie dla nich, na początku walki o życie, terapia psychologiczna jest bardzo potrzebna.

Okazuje się, że wiele pacjentek zostaje samych ze sobą, ponieważ często odchodzą od nich mężowie czy partnerzy, którzy nie wytrzymują presji, jaka ciąży na obcowaniu z chorym. Nie umieją pojąć stanu emocjonalnego, który w trakcie chemioterapii jest bardzo chwiejny. A brak wsparcia jest dodatkowym obciążeniem w rekonwalescensji. Jeśli więc nie można na nie liczyć ze strony bliskich, koniecznie trzeba skorzystać z pomocy terapeuty, który nauczy, jak być podporą dla siebie. Na taką terapię, szczególnie z onkopsychologiem, powinna udać się też rodzina chorego. Bliscy przecież też wtedy cierpią – przypomina.

Internetowy pamiętnik

Basia niemal od początku choroby dzieliła się swoimi emocjami. Zaczęło się od tego, że z jej otoczenia docierały do niej nieudolne próby pokrzepienia. Mówiono na przykład, że dobrze wygląda, zupełnie nie jak chora. Przyznaje, że zawsze bardzo dbała o to, by faktycznie tak było. Malowała brwi, których już nie miała, doklejała rzęsy, nosiła perukę. Dziś już nieco inaczej podchodzi do kwestii wizualnych. Stara się oswajać otoczenie z fryzurą „onkojeża”, jak ją nazywa.

Robiłam to dla siebie, ale i dla innych, żeby być przyjemnym widokiem. Ale okazuje się, że bez włosów też można dobrze wyglądać – śmieje się. – Sokółka to małe miasto, wszyscy się znają i często wiedzą o innych więcej niż oni sami. Przez to, kiedy byłam już na zwolnieniu, zaroiło się od plotek. Postanowiłam je uciąć publikując na swoim facebookowym profilu informacje o moim stanie.

Po tym poście popłynęły w jej stronę słowa otuchy od wielu, również obcych osób. Wiedziała, że na początku tak jest zawsze, że będzie wzbudzała zainteresowanie i troskę. A potem to minie. I przekonała się o tym, że faktycznie tak jest. Co jakiś czas pojawiają się chwile, gdy czuje się zdana tylko na siebie. Na szczęście szybko mijają.

Od postawienia diagnozy dostawała od postronnych osób tysiące rad na temat tego, co może jej pomóc. Ona jednak podchodziła do wszystkiego z ogromną ostrożnością. Okazuje się bowiem, że nawet zioła mogą szkodzić w chemioterapii, zatrzymując jej działanie. Hamuje je też stres. Trzeba więc pozwalać emocjom znaleźć ujście.

Nie wolno ich w sobie kumulować. Nawet, jeśli przez to bywa się chwilami niemiłym dla otoczenia – przestrzega.

Impulsem do założenia konta na instagramie „Rak w małym mieście” były książki ks. Kaczkowskiego, który bardzo szczerze opisywał emocje chorych na raka. Ona też chciała to robić. By innym pomóc oswoić się z nowotworem u bliskich. Dodatkową motywacją były ograniczenia spowodowane życiem w małym mieście: utrudniony dostęp do specjalistów, brak świadomości społecznej na temat obcowania z nowotworami. Kwestia ta jest bowiem ciągle, zwłaszcza w małych społecznościach, tematem tabu.

W sieci pokazuję to, jak się czuję. To, co mi sprawia przykrość, a co przyjemność. Opowiadam o tym, w jaki sposób rozmawiać z tymi, którym śmierć zagląda w oczy. Często jest tak, że chorzy słyszą od innych, że będzie dobrze. Tymczasem to zdanie jest najgorszym pocieszeniem, bo tak naprawdę nikt z nas nie wie, czy będzie dobrze. Dzięki moim pamiętnikom można nauczyć się tego, w jaki sposób okazać wsparcie tym, którzy go potrzebują. Widzę, że to co robię, przyciąga uwagę. I jest to dla mnie szalenie motywujące do kolejnych działań tego typu – opowiada.

Rak otwiera oczy

Basia nie poprzestała na dzieleniu się przemyśleniami towarzyszącymi chorym. Postanowiła pójść o krok dalej. Od września zaczyna szkołę. Zamierza zostać terapeutą i pomagać innym rozumieć te trudne emocje. Wszystko po to, by nauczyć chorych wierzyć w siebie. Pokazując im jednocześnie szlaki, które sama przecierała.

To wyjątkowa kobieta. Bije od niej niesamowite ciepło i spokój. Widząc reakcje internautów na jej pełne emocji wpisy, trudno oprzeć się wrażeniu, że jej słowa są balsamem na duszę nie tylko dla chorych. Udowadnia, że rak, nawet złośliwy, nie musi być traktowany jak wyrok. I to, że warto pokonywać własne słabości.

Chciałabym być przykładem. Nie ma tu w tym pychy, tylko chęć pokazania, jak przez raka otworzyć oczy. Robię to, na co mam ochotę, dopóki nie zachorowałam, w ogóle tak nie działałam. A teraz nawet któregoś razu, dzień po chemii, pojechałam do Wrocławia. Chciałam po prostu pójść do ZOO, w którym nigdy nie byłam. Nauczyłam się w chorobie, żeby nie odkładać niczego na później, bo po prostu może już nie być do tego okazji. Porzuciłam komfort pozornego bezpieczeństwa. Przestałam bać się nowych rzeczy. Życzę wszystkim, nie tylko chorym, by również zaczęli odkrywać swoje możliwości i potencjał. Życie jest za krótkie, by szczędzić sobie przyjemności – podsumowuje.

Ewa Bochenko, fot. arch. pryw.

Tagi: