„Moje serce wzajemnością bije, oddało Ci się, tylko Tobą żyję. Ja chętnie podzielę wszelką losu dolę, na naszą przyszłość, szczęście i niedolę”. To słowa piosenki, którą Wacław napisał dla Haliny, swojej żony. Oboje mają ponad 80 lat. Są ze sobą 35. Ich wspólne życie zaczęło się bardzo późno. Podczas ostatniego rejsu Batorego. Historia miłości tych dwojga nadaje się na film. Taki zresztą zamierza nakręcić wnuczka Haliny, która jest filmowcem. Za scenariusz posłuży kilka tomów pamiętników, które para pisze od kiedy się poznała w 1984 roku.
Nigdy nie mieliśmy cichych dni. Nie kłóciliśmy się o nic. Do dziś śpimy w jednym, małżeńskim łożu – zaczyna z dumą Wacław Siderkiewicz z Dąbrowy Białostockiej.
On i jego żona pochodzą z zupełnie innych części kraju – Halina znad morza, on ze Śląska. Dąbrowę wybrali na jesień życia, bo spodobało im się na Podlasiu. To niezwykła para, łączy ich uczucie, które dosłownie czuje się w ich domu w powietrzu.
Przebywając z nimi miłość można po prostu zobaczyć. W ich oczach, gestach. To uczucie słyszy się w sposobie, w jaki się do siebie zwracają. Wacław mówi do swojej żony „Kiciu”.
I w jego ustach w ogóle nie brzmi to infantylnie. Halina mówi, że dziękują Bogu za to, że podarował im siebie. Jej zdaniem to prezent od niego za ciężką przeszłość obojga. Zarówno Wacław, jak i Halina mają za sobą nieudane małżeństwa i w sumie czwórkę dzieci, troje Haliny i jednego syna Wacława. Wszyscy traktują się jak rodzina.
To nie jest tak, że my nie wiemy co to te ciche dni czy kłótnie o wszystko. Wiemy, przechodziliśmy to w poprzednich związkach. I może właśnie te niełatwe doświadczenia powodują, że umiemy cieszyć się sobą i po prostu być szczęśliwi? – pyta retorycznie starsza pani.
Ostatni rejs Batorego
To, w jaki sposób się poznali, nadaje się na scenariusz do filmu. Połączył ich ostatni rejs Batorego. To polski transatlantyk, który w latach 80. był flagowym statkiem Polskich Linii Oceanicznych. Halina ze swoim pierwszym mężem przeżyła piekło. Po jego śmierci wyjechała na trochę do USA, żeby odpocząć przed nowym życiem. Wtedy nawet w najśmielszych snach nie śniła o tym, że jeszcze kiedyś zazna w życiu szczęścia. Chciała tylko spokoju.
Wacław w Stanach bywał często. O byłej żonie w ogóle nie chce wspominać. Mówi tylko, że się rozwiódł.
Oboje powrót do kraju planowali w tym samym czasie, zamierzali odbyć podróż lotniczą. On ostatecznie postanowił zmienić środek transportu na rejs transatlantykiem, ponieważ zapowiadało się na to, że liniowiec ma już więcej nie wypływać z polskiego portu. Halinę na przebukowanie biletu namówiła córka.
Też mnie zachęciła tym, że to ostatni taki rejs i okazja nigdy może już się nie powtórzyć. Chciała, żebym odpoczęła, potraktowała podróż jak wakacje – wspomina kobieta.
Po raz pierwszy z przyszłym mężem spotkali się na dworcu morskim, stojąc w kolejce. Wacław podzielił się z nią kanapkami. Nie było żadnych fajerwerków, ot zwykła uprzejma rozmowa rodaków wracających do kraju.
To była piękna kobieta. Od razu wpadła mi w oko. Ale to tyle – opowiada pan Wacław.
O dobre rzeczy trzeba walczyć
Serce mocniej zabiło mu dopiero kilka dni później. W restauracji do kolacji grała orkiestra. Halina od zawsze była uzdolniona muzycznie. Tak się złożyło, że akurat tamtego wieczoru namówiła orkiestrantów, by wpuścili ją na scenę. Zagrała i zaśpiewała.
W trakcie tego występu Wacław, oczarowany jej głosem, zdał sobie sprawę, że to jest kobieta, na którą natknął się na dworcu. Nie czekał aż los podaruje mu kolejną szansę. Wykorzystał tę, którą właśnie dostał. I to tak skutecznie, że do końca rejsu byli już nierozłączni.
Po prostu poprosiłem ją do tańca. Razem przetańczyliśmy całą noc – wspomina z uśmiechem mężczyzna.
Sielanka skończyła się, gdy statek zacumował w porcie w Gdyni. Było to w październiku 1984 roku. Wtedy nie było dobrych dróg, telefonów na wyciągnięcie ręki, internetu. Wiedzieli, że będzie im trudno utrzymać kontakt, dzieliły ich setki kilometrów. Wymienili się adresami. Co prawda sylwestra spędzili razem, ale droga do ich szczęścia nie była cukierkowa.
O dobre rzeczy trzeba walczyć. I ja to robiłem ponad sześć lat – mówi Wacław.
Halina z poranioną duszą przez pierwszego męża bardzo bała się kolejnego związku. Mocno wzbraniała się przed uczuciem, jakie na nich spadło.
Na szczęście Wacław był nieugięty – śmieje się kobieta.
W końcu zgodziła się zostać jego żoną. Zdecydowali, że po ślubie zamieszkają u niej, w Gdańsku. Oboje pracowali tam w jednym urzędzie, co powodowało mnóstwo konfliktów, ale jak się okazuje – nie między nimi. Współpracownicy bardzo zazdrościli im łączącej ich relacji, rodziło to mnóstwo zgrzytów i niedomówień.
Zdecydowali, że nie chcą tak żyć, że chcą się sobą po prostu cieszyć. Na Podlasiu mieszkała rodzina Wacława. Przy jakichś odwiedzinach postanowili, że to tu chcą zostać. Najpierw kupili dom, ale szybko uznali, że jest on dla nich dwojga za duży. Sprzedali go, kupili mieszkanie, a resztę pieniędzy podzielili między swoje dzieci. Nie pół na pół – synowi Wacława, resztę dzieciom Haliny. Rozdali je po równo, miedzy całą czwórkę, żeby było sprawiedliwie, jak w normalnej rodzinie, choć patchworkowej.
Traktować się jak nagrody
Wiele ze sobą przeszli. Nie zawsze było tylko dobrze. Halina chorowała, miała nawet raka.
Te chwile grozy połączyły nas jeszcze bardziej. Umiemy się wspierać, bardzo szanujemy swoje zdania. Czasami się różnią, ale potrafimy bez dyskusji szybko wypracowywać kompromisy – podkreśla Wacław.
Oboje przyznają, że wiedzą, że ich wspólne dni są policzone, że kiedyś przyjdzie im się rozstać. Nie boją się jednak śmierci. Są otoczeni rodziną, która ich wtedy otoczy opieką.
Dziękujemy Bogu za każdą wspólnie spędzoną chwilę. To, co nas spotkało, tak naprawdę może przytrafić się każdemu. Trzeba tylko nie przeoczyć szansy na szczęście. A potem umiejętnie je pielęgnować – tłumaczy Halina.
Zapytani o receptę na miłość, oboje niemal razem odpowiadają, że wzajemny szacunek i traktowanie siebie nawzajem jak nagród od losu. I chyba wiedzą, co mówią.
Ewa Bochenko